Forum Pub pod Świńskim Łbem Strona Główna

Tancerze Śmierci [Z]

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pub pod Świńskim Łbem Strona Główna -> Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 22:32, 27 Sty 2006    Temat postu: Tancerze Śmierci [Z]

Wstęp od autora:
To mój trzeci fick. Zaczęłam go pisać w lutym tego roku. Te dwa pierwsze rozdziały pochodzą z tego czasu. Według mnie niektóre momenty są daremne, aż zakrywam oczy, jak je czytam. Więc z góry wybaczcie.
Ff był też publikowany na DK (cały) oraz dawnym serwisie harry.pl - tam do około ósmego rozdziału.
Po każdym komentarzu będę dodawać kolejny rozdział albo dwa, żeby post nie był długi na dwadzieścia stront stron A4. A jeśli komentować nie będziecie, znaczy, że się nie podoba. I dodawć wtedy nie zamierzam.
-
pozdrawiam
Jahi
P.S. Nie sprawdzam tego - nie mam siły czytać tego ponownie, więc mogą byc błędy Smile ale mało.

--------------------------------------------------------------------------------------------------

Specjalne podziękowania dla mojego brata, który zawsze umiejętnie dopingował mnie swoimi tekstami i chętnie tłumaczył co trudniejsze terminy. Piotr, to dla ciebie.
Mimo, że nie będziesz tego czytał, bo byś to wyśmiał.



Tancerze śmierci


1. Łowca.

Stałam na wprost niego i po prostu patrzałam.
Z nadzieją rzuciłam jeszcze okiem na lewo i prawo, ale moi towarzysze zajęci byli walką z innymi potworami.
W myślach zmierzyłam dzielącą nas odległość i wynik absolutnie mnie nie zadowolił. Jak żywo stanęła mi przed oczami tabliczka, wisząca na budzie wilczura mojej przyjaciółki:
”Ja na dotarcie do bramy potrzebuję trzech sekund. A Ty?”
Deprymujące.
Spojrzałam prosto w te oczy, które dla tak wielu miały być również oczami śmierci i zadrżałam, gdy dojrzałam w nich własny zgon.
Nigdy.
Wyciągnęłam miecz z pochwy i wywinęłam nim młynka.
W duchu przeklinałam się za wybranie właśnie tej misji. Szczerze zazdrościłam Agnes, która właśnie teraz z pewnością świetnie bawiła się w jaskiniach pod Stanami Zjednoczonymi. Oderwałam wzrok od przeciwnika i ponurym spojrzeniem ogarnęłam salę.
Znajdowałam się w jakieś zatęchłej krypcie. Parę metrów ode mnie stały trzy sarkofagi z odsłoniętymi wiekami.
Dlaczego nikt mi nie powiedział, że do takich miejsc w dzień słońce nie dochodzi? Przecież nie zachowywałabym się jak skończona masochistka i nie wchodziłabym do tej przeklętej wampirzej sypialni, jeśli w dzień nie dochodzi tu światło słoneczne.
Absolutnie wszyscy bogowie znajdujący się w tej chwili w okolicy chyba przestali darzyć mnie sympatią.
Mimo braku okien, w pomieszczeniu było dość jasno. Sypialnię potworów oświetlały pochodnie, zapalające się widocznie wskutek jakiegoś czaru reagującego na ruch niczym mugolska fotokomórka.
Po prostu świetnie, bo przy okazji otwierały się trumny i mieliśmy powitanie zorganizowane przez trzy miłe wampiry, z których jeden właśnie rozwalał główną aortę mojemu koledze.
Wzięłam głęboki oddech i powstrzymałam kaszel, jaki wywołało zgniłe, bo inaczej nie dało się tego określić, powietrze. W tym miejscu przybierało ono niemal materialną formę.
Przeciwnik nadal czekał na mój ruch, swobodnie opierając się o ścianę. Mrużył te swoje dziwne ślepia i przebłyskiwał zębami.
Trzeba mu przyznać, że bardzo ładnymi, ostrymi zębami.
W obliczu bliskiej śmierci musiałam przyznać, choćby tylko przed sobą, że gość mnie podniecał. Czarne włosy, uczesane w kucyk i lekko pofalowane, opadały mu na plecy, grzywka zasłaniała wysokie czoło i górną część oczu. Miał wystające kości policzkowe, bladą cerę, a figura twierdziła, że jej właściciel nie spędza wolnego czasu na oglądaniu meczów quidditcha i bierze się za ten sport od bardziej praktycznej strony.
Coś podskoczyło mi w żołądku.
Łamiąc kolejne zasady wzorowej walki, spuściłam wzrok z twarzy i zamiast przyglądać się jego twarzy w oczekiwaniu ataku, skierowałam się na mniej podniecające tereny i popatrzałam na ręce.
Nie pomogło.
Moja wyobraźnia podsuwała mi zbyt wymowne możliwości tych długich, bladych palców.
Śmierć potrafi być seksowna.
Spoconymi dłońmi mocniej uchwyciłam rękojeść mojego ukochanego półtoraręcznego i dmuchnięciem usunęłam opadające na twarz włosy.
Musiałam wziąć się w garść. Przyszłam tu zabijać, a nie podziwiać.
- Zaczynajmy – warknęłam
Powoli, jakby od niechcenia, przestał podpierać ścianę i spojrzał mi prosto w oczy.
Spuściłam wzrok. Nie chodziło o to, że mógł mnie zahipnotyzować. Bardziej bałam się tego, że z takimi oczami w ogóle nie musiałby próbować.
- Zaczynajmy – zgodził się.
Ruchem szybszym, niż umysł ludzki zdołałby zarejestrować, znalazł się za moimi plecami.
Ale ja już nie byłam człowiekiem.
Przed akcją naszprycowałam się dziesięcioma różnymi eliksirami i środkami, nie wyłączając mugolskiego haszyszu.
Obróciłam się, zrobiłam fintę i cięłam od dołu. Mężczyzna, będąc w pozycji nieuprzywilejowanej i nie mając się czym zasłonić, po prostu odchylił się do tyłu.
Nie czekając, aż odzyska równowagę, pchnęłam go mieczem.
Po około sekundzie zrozumiałam, jak wielki błąd popełniłam. On bez najmniejszych trudności zdążył się odsunąć, pociągnął moją rękę, zastosował jakiś chwyt, którego nawet nie zarejestrowałam, a po chwili leżałam brzuchem do zimnej podłogi i z niewygodnie wykręconym barkiem i zerową właściwie możliwością ruchów.
Był to najodpowiedniejszy moment, żebym zaklęła i potraktowała mojego przeciwnika paroma epitetami.
On tymczasem, ignorując płynący z mych ust potok bluźnierstw, spokojnie wyciągnął sztylet z rękawa i przystawił mi go do pulsującej tętnicy na gardle.
- Mam zacząć? - spytał cicho. - Puść miecz.
Broń, którą trzymałam dotychczas w wykręcanej przez niego ręce, opadła na posadzkę z dźwięcznym brzękiem.
Wyczuwałam jak drży mu ręka, w której trzymał sztylet, słyszałam jak węszy i doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego. Moja krew, naszpikowana miksturami, musiałaby tej bestii smakować jak naprawdę urozmaicony drink.
Przełknęłam ślinę.
- Boisz się, człowieku – stwierdził pogardliwie. - Śmierdzisz strachem.
- Wal się – odpowiedziałam szczerze.
- Boisz się mnie – powtórzył.
- Boję się śmierci.
Zaśmiał się gardłowo.
- Na jedno wychodzi – zadrwił.
Odjął sztylet od mojego gardła i rzucił. Ostrze przecięło ze świstem powietrze i wbiło się w szyje mojego kolegi, który zacharczał efektownie i osunął się na ziemię.
Zaklęłam ponownie, czując wzrastający gniew. To był mój chłopak.
- Zabolało, co? - wyszeptał.
Uśmiechnął się paskudnie.
- Sadysta.
- Miło mi, Adam jestem.
Oboje obserwowaliśmy, jak dwa wampiry rzuciły się na ostatniego z pozostałych przy życiu łowców i rozszarpały mu gardło.
Mój przeciwnik oblizał wargi na widok cieknącej krwi. Opanował się i ponownie spojrzał na mnie.
- Widzę, jak drżysz ze strachu – powiedział, żeby mi się, broń Boże, samopoczucie nie polepszyło.
- W oczach ci się chwieje.
Przekręcił mocniej wykręconą rękę. Syknęłam z bólu, a on w tym czasie kopnął miecz pod ścianę. Potem wyprostował się i mnie puścił.
Spoglądałam na niego w zdumieniu, rozcierając zdrętwiałe członki.
- Byłabyś dobrą wampirzycą – stwierdził, w zamyśleniu wpatrując się w moje włosy.
Mimo wszystko nie byłam w najlepszym nastroju, a uraz do wampira za zabicie chłopaka wciąż mi nie przechodził. Mimo, że coś takiego zdarzyło mi się już po raz czwarty.
- Pieprz się – powiedziałam po prostu.
- Nie jesteś oryginalna.
- Możesz mnie ugryźć.
- Cała przyjemność będzie po mojej stronie, zapewniam.
Spojrzałam na niego z nieskrywaną nienawiścią.
- Jesteś chory – dodałam spokojnie.
Wzruszył ramionami.
- Może – powiedział. - Ale przynajmniej jestem tolerowany w swoim społeczeństwie. Ciebie nie toleruje nikt, ani wampir, ani człowiek.
- Co ty wiesz o ludziach, potworze? - wycedziłam.
- Więcej niż możesz sobie wyobrazić. Zdejmuj kurtkę.
- Co?
- Zdejmuj kurtkę – powtórzył. - Mówię wyraźnie, kły nie zniekształcają mi słów, prawda?
Drżącymi palcami ściągnęłam kurtkę, zostając w samej bluzce.
Wampir wyrwał mi ją i przeszukał dokładnie, wyrzucając mój skrzętnie zbierany ekwipunek na ziemię.
- Czosnek? - spytał z drwiną. - Jacy wy jesteście naiwni...
- Możesz se go wsadzić.
- Dziękuję, nie skorzystam
Rzucił kurtkę na ziemię i chwycił mnie za ramiona.
Zadrżałam. Oczywiście z zimna, żeby nikt sobie nic nie myślał. Byłam bez kurtki, a w takiej krypcie nie jest za ciepło.
Kiedy zbliżył się do mnie, zamknęłam oczy.
Dlatego o tym, że jest tuż przy mnie, dowiedziałam się dopiero, kiedy pocałował mnie w usta i wbił mi kły w dolną wargę.
Zemdlałam.

***

- Pani! Pani! Proszę się obudzić!
Powoli otworzyłam oczy i zobaczyłam schylającego się nade mną mężczyznę.
- Obudziła się – usłyszałam pełen ulgi głos.
Oczy nieznośnie paliło mi dzienne światło, co oznaczało, że znajduję się już na powierzchni. Chwyciłam podaną mi rękę i wstałam, zataczając się lekko. Oblizałam językiem spierzchnięte wargi i wyczułam dwie ranki na wardze. Dotknęłam szyi, ale na skórze nie było nawet śladu po ugryzieniu. Odetchnęłam.
- Gdzie ja jestem? - wychrypiałam. Odkaszlnęłam. - Gdzie jestem? - powtórzyłam, już normalnie.
- Na łące pod miastem, pani – odpowiedział mi czarodziej. - Widzicie, kiedy wasz oddział nie wrócił do rana, wyruszyliśmy na poszukiwania. Natknęliśmy się na panią.
Westchnęłam z irytacją, przypominając sobie wczorajszą porażkę i poprawiłam wżynający mi się w bark pas z mieczem, który mój troskliwy wampir wsadził tam z powrotem.
Ktoś zagwizdał z podziwem.
- Niezły kawałek żelaza – stwierdził jeden z mężczyzn. - Gdzie go pani znalazła?
Wciąż byłam zła i pragnęłam jak najszybciej skontaktować się z Centralą.
- W tyłku renifera – odburknęłam, rozmyślając, co powiem tym w Ministerstwie.
- Słucham?
- Idę sobie ścieżką, patrzę – martwy renifer. Myślę: może ma w tyłku jakiś ładny miecz? Gdzie tu jest jakiś kominek? - zmieniłam temat.
- W wiosce, na południe stąd...
Ruszyłam we wskazanym kierunku.
- Pani...
Zatrzymałam się.
- A wasi towarzysze?
Milczałam przez chwilę, pokonując drapiące uczucie w gardle.
- Nie żyją.
Nie czekając na dalsze pytania, ruszyłam naprzód.

***
Cichym głosem opowiedziałam zdarzenia mające miejsce w krypcie. Mój szef wysłuchał mnie, pocieszył, a potem ogłosił hiobową wieść.
- Skoro nie masz grupy, muszę dołączyć cię do aurorów.
Zamarłam.
Podstawową różnicą między łowcą a aurorem, jak i podstawowym powodem wzajemnej nienawiści, było to, że łowcy polowali na potwory, a aurorzy – na ludzi. Nigdy nie zdarzyła się przyjaźń między przedstawicielami tych dwóch zawodów, których każde spotkanie kończyło się zawsze starciem tych mniej opanowanych.
- Do... au... aurorów?! - wydukałam. - Przecież... wie pan... że my... oni...
- Wiem – odpowiedział sucho mężczyzna. - Niestety, wszystkie oddziały łowców są w tej chwili zajęte, a nie będę cię tam wpieprzać w środku misji. Nie martw się, jest to tylko tymczasowe przeniesienie. Kiedy tylko zwolni się jakieś miejsce, wrócisz do nas.
Westchnęłam z rezygnacją. Nie wypadało się kłócić.
- Dobrze. A do kogo mnie dołączacie?
- Do Pottera, Weasleya i Granger.
- Co? Do kogo?!
Oczywiście, że znałam Śniętą Trójcę, słynnych aurorów bez skazy i zmazy. Ten szczeniak Potter, kiedy pokonał Voldemorta (Bogowie, jakbyśmy mieli go za to ubóstwiać), dostał robotę w Kwaterze Aurorów i teraz wyłapywał sługusów Czarnego Pana, śmierciożerców. Zachowywał się, jakby wybawił cały świat! Nikt nie zwrócił uwagi na to, że kiedy Sami-Wiecie-Kto odszedł, mnóstwo stworzeń będących pod jego rozkazami wypłynęło ze swoich kryjówek. I tak jak kiedyś atakowały razem z Voldemortem raz na ruski czas, tak teraz człowiek nie był w stanie się od nich odpędzić. Kiedy łowca przechodził koło Pottera, zwykle mówił z ironią: „Dziękuję za pracę”.
- Nie udawaj, że nie słyszysz – warknął. - Pojedziesz z nimi na misję, rozumiesz? I nie interesuje mnie, co o tym sądzisz. Misja ma być wykonana, a ci aurorzy mają tu wrócić w jednym kawałku!

****
Siedziałam w domu i pakowałam sprzęt. Dosłałam list, napisany wypracowanym, kaligraficznym pismem, zawiadamiający mnie, że celem jest zdobycie kryjówki pewnego zatwardziałego śmierciojada. Możliwe, że będą tam potwory. Nie, nie wiedzą jakie. Po prostu potwory. Czy oni wyglądają na encyklopedię biologiczną?
Z pewnością napisała to ta Granger, jedyne stworzenia w całym towarzystwie, które w jakiś sposób rozumiało, że łowcy nadstawiają dla tych dzieciaków tyłki i to oni oczyszczają drogę, żeby auror mógł wyciągnąć wydelikaconą łapką różdżkę, powiedzieć ”Drętwota” i zagarnąć śmierciożercę do więzienia.
I to on dostawał nagrodę za zadanie, nie my, oczywiście.
Westchnęłam, sprawdziłam na wadze ciężar plecaka, przetestowałam, czy miecz lekko wychodzi z pochwy, przeliczyłam strzały i mikstury.
Stanęłam przed lustrem, sprawdzając strój. Lekki, wytrzymały, maskujący i z ochroną na ogień.
Potem krytycznym wzrokiem przyjrzałam się sobie.
Zrobiłam sobie przedziałek na lewo i szczesałam włosy na prawy policzek, zasłaniając sobie trochę oko, ale przy okazji te okropne parę wyprysków na czole, które uparcie nie poddawały się żadnym eliksirom, a zaogniały się po każdej misji, kiedy woda była zwykle dostępna pod postacią bukłaka z wodą, śniegu, bądź tego szmelcu z różdżki, który smakował jak kocie siki, tryskał w najmniej odpowiednie miejsca, a nigdy tam, gdzie trzeba i zawierał tyle bakterii, że człowiek tylko dla tego nie chorował, że biły się między sobą.
Poprawiłam jeszcze umieszczone w najbardziej strategicznych miejscach wsuwki, trzymające jakoś w ryzach moje rude loki, wsadziłam przepaskę do plecaka i byłam gotowa. Wyjęłam jeszcze miecz z pochwy, zdmuchnęłam jakiś mały pyłek i troskliwie wsadziłam go z powrotem na miejsce.
Potem wyjęłam z kieszeni różdżkę i deportowałam się do wyznaczonego punktu, gdzie miałam zameldować się do odprawy.
Stanęłam przed postacią główną tego trójkącika, czyli panem Harrym Potterem. Zmierzył wzrokiem mój strój, broń i wypchany plecak. Prychnął, ale nic nie powiedział.
Zastanawiałam się, na ile mnie zawieszą, jeśli złamię mu nos.
Ron Weasley, drugi i ostatni chłopak w tym zespole, spojrzał na mnie i po prostu zachichotał.
Opanowałam rękę, która automatycznie skierowała się w kierunku rękojeści miecza.
Tymczasem Hermiona Granger, jedyne w miarę rozumne dziecko w tej bandzie kretynów, podeszło do mnie i wyciągnęło rękę.
- Mirian Filltroy? - spytała. Skinęłam głową. - Miło mi, Hermiona Granger. To moi koledzy, Harry Potter i Ron Weasley – Uśmiechnęła się.
Przepraszająco?
Skinęłam głową ponownie i uścisnęłam wyciągniętą dłoń.
Stłumiłam śmiech, widząc ich wzrok niepohamowanie ściągający do mojej pięknej katany przy pasie.
Tak, to lubię.
Zapowiadało się na ciekawe trzy tygodnie.

Koniec rozdziału I.

--------
2. Obóz. Wyprawa, część I.

Siedzieliśmy tutaj już cztery dni, czatując na wzniesieniu skalnym, tuż nad doliną, w której mieścił się zamek.
Oczywiście, moi aurorzy uparli się, żeby od razu atakować i iść na żywioł, droga Mirian.
A jeśli to nie ten zamek, drogi Harry? A co, jeśli informatorzy podali złe wiadomości? Jeśli coś, co się tam czai, wcale nie będzie tym, co chcemy zobaczyć?
Zresztą chciałam się dowiedzieć, co tam siedzi. Wolałam nie iść w ciemno i na oślep, toteż od przyjazdu sumiennie zmienialiśmy się na posterunkach. Może i aurorzy byli w większości, ale działamy moimi metodami.
Tymczasem stosunki w obozie pozostawały neutralne. Co prawda Hermiona starała się je zmienić na bardziej pozytywne, ale pod moimi morderczymi spojrzeniami w końcu ucichła. I dobrze. Primo, czułam ogólną niechęć do Pottera... to jest Harry'ego, oczywiście. Po drugie, nie miałabym życia, gdybym zaprzyjaźniła się z aurorami. Stanęliśmy więc w miejscu, kiedy ludzie z pewną wymuszoną uprzejmością mówią sobie po imieniu, wiedząc, że muszą ze sobą spędzić następne trzy tygodnie, a wszyscy chcemy, żeby to były miłe trzy tygodnie.
Staraliśmy się, żeby nie dochodziło do kłótni. W momencie, kiedy ludzie żyją ze sobą na bardzo małej powierzchni, trochę się denerwuję. Niestety, miałam świadomość, że wyruszam z nimi na wspólną misję – a wolę mieć wroga tylko przed sobą, a nie również za plecami. Toteż do jakichkolwiek potyczek dochodziło rzadko, chociaż obiecałam sobie, że jeśli przeżyję tą akcję, to paru osobom zrobię powolną lobotomię.
Wea... Ron stał właśnie na posterunku i przez omniokulary oglądał zamek. My odpoczywaliśmy, siedząc przed namiotami.
- Do jakiej szkoły chodziłaś, Mirian? - przerwał ciszę Harry.
- Do Durmstrangu – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Harry prychnął. Ten nawyk zaczynał mnie denerwować. Połowa moich wypowiedzi kończyła się jego prychnięciem.
- Mogę wiedzieć – spytałam uprzejmie – CO cię tak śmieszy?
- W Durmstrangu podobno uczą czarnej magii.
- Więc?
- Co więc?
- Co z tego, że w mojej szkole uczą czarnej magii? - wyjaśniłam niecierpliwie. - Jesteś taki głupi, czy tylko udajesz?
Nerwy zaczynały mi puszczać.
Tak jak się spodziewałam, prychnął.
Harry, uważaj, mam miecz przy sobie.
- Podobno stamtąd Voldemort miał najwięcej śmierciożerców – stwierdził, jakby to wyjaśniało sprawę.
- Więc ty sądzisz, że ja... nie wiem... - urwałam, patrząc na niego zdziwiona. - Że ja niby wyskoczę nagle z różdżką i zabiję cię w imieniu Czarnego Pana? - dokończyłam, wybuchając pełnym niedowierzania śmiechem.
- Mniej więcej – mruknął z wahaniem Harry.
Śmiech zamarł mi w gardle, a tysiące... setki.. dziesiątki... parę myśli przebiegło mi przez głowę.
On sobie kpi.
Nie, wygląda poważnie.
On zwariował.
Nie, oni mają badania kontrolne.
Zabiję go.
Tak, to brzmi rozsądnie.
Zanim przebrzmiał jeszcze zduszony krzyk Hermiony na to dziwne oświadczenie aurora, ja stałam już z ostrzem przy jego gardle.
- Potter – warknęłam. - Nic nie mówiłam, kiedy ty i Wealey serwowaliście dość specyficzne kawały o łowcach w czasie pierwszego wieczoru. Sama tak robiłam na innych misjach, wyśmiewając aurorów. Ale przegiąłeś. Jak śmiesz oskarżać mnie o śmierciożerstwo? Służenie Voldemortowi? Te bestie wybiły mi połowę rodziny, poczynając od ojca, a kończąc na chłopaku. I ty twierdzisz, że ja miałabym być... być zdrajcą? Ostrzegam cię po raz ostatni – jeszcze raz powiesz coś takiego, to cię zabiję. Nie żartuję.
Potter wyciągnął błyskawicznie różdżkę i przystawił mi ją do żołądka.
- Teraz ty słuchaj – wysyczał. - Spotkałem więcej zafajdanych zdrajców, niż możesz sobie wyobrazić i każdy twierdził, że on na pewno nie jest śmierciojadem. Gdyby to ode mnie zależało, to leżałabyś już bez życia na tej ziemi, ty i cała reszta tych cholernych tropicieli, którzy zabiliby wszystko, co się rusza, gdyby tylko dano im szansę. Każdy z was jest krwiożerczym potworem, który morduje dla zabawy...
Wybuchnęłam śmiechem.
- Mój drogi – odpowiedziałam przesadnie miłym głosem. - Za takie gadanie powinieneś mieć już parę litrów krwi mniej i trochę zimnej stali tu czy tam. Ewentualnie twoja głowa nie znajdowałaby się w tym samym geograficznym położeniu względem szyi, co kiedyś. Twoje zdanie o łowcach możesz wsadzić sobie naprawdę głęboko, bo nikogo nie obchodzi. Lepiej, żebyś nie wiedział, co MY myślimy o takich jak wy. Ale mnie nie waż się obrażać. Na twoje nieszczęście cięcie mieczem jest szybsze niż rzucenie czaru. Więc zanim ja dostanę Avadą, ty będziesz już martwy. Rozumiesz? Jestem tu tylko dlatego, że mi kazali. Tylko i wyłącznie. Więc jeśli nie chcesz znaleźć trucizny w herbacie, ostrzy w łóżku, połamanej różdżki czy spotkać się bliżej ze strzałą, przebijającą gardło na wylot, to radzę ci zachowywać się uprzejmie, dopóki ja tu jestem. Dobrze? Na razie nie mam zamiaru nikogo zabijać, ale niedługo może się tutaj polać morze krwi, a jestem pewna, że nie chcesz, żeby to była twoja krew.
Zamilkłam. Mierzyliśmy się spojrzeniami, słyszałam, jak Miona oddycha za mną szybko. Ciszę przerwało cicho wołanie Rona, po chwili głośniejsze, gdy podbiegł do nas i wskazał na zamek. Nagle urwał, wytrzeszczył oczy na widok mój i Harry'ego, a potem spojrzał na Hermionę, jakby chciał upewnić się, czy dobrze widzi.
Wzruszyłam ramionami. Schowałam miecz i nie odzywając się, wyrwałam aurorowi lornetkę i spojrzałam w dół urwiska.
Kobieca postać w poszarpanej szacie, mająca włosy w nieładzie i pewnie od dawna nie widząca jakiegoś porządnego salonu piękności, przekradała się powoli w stronę domostwa śmierciożercy. Przekręciłam jedną ze specjalnych gałek okularów, ale nie dojrzałam śladu, który świadczyłby o niedawnej deportacji. Magiczna zmiana miejsc powoduje pewne nagięcie się rzeczywistości, a tutaj nic takiego nie znalazłam.
Zmieniłam widok, wyostrzyłam obraz i zaczęłam właśnie kojarzyć sylwetkę ze znanymi mi na pamięć tekami zbiegów, kiedy Po... Harry wyrwał mi lornetkę i przystawił ją do okularów, prawie wbijając je sobie w oczy.
Westchnęłam z rezygnacją i usiadłam w trawie. Trzeba było poczekać, aż ten przeklęty auror skończy swoje oględziny.
Tymczasem mężczyzna odwrócił się ze zmienioną twarzą i rzucił mi omniokulary. Przeszedł skrajem naszego obozowiska i zniknął w lesie po drugiej stronie.
Spojrzałam jeszcze raz na kobietę wchodzącą właśnie przez bramę i dopiero wtedy zajarzyłam, kto to jest.
- Bellatrix Lestrange – mruknęłam do siebie.
Pamiętam, jak któregoś wieczoru, po mojej milczącej kłótni z męską częścią zespołu, Miona, jak kazała się nazywać, próbowała mi wytłumaczyć, że Harry nie zawsze taki był. „To ta wojna”, mówiła wtedy. „To ta wojna tak go zmieniła. Nauczył się, że jeśli człowiek mówi, że jest gotów umrzeć za sprawę, to to nie jest przesada. Że litość nie zawsze jest „tą dobrą”, a współczucie to pojęcia tylko dla przyjaciół. Że jeśli leci Avada, to ktoś zginie. Nie ty, nie ja, to on czy ona. Czasem bezimienny, czasem ktoś, kogo kochasz. On widział za dużo tych zielonych promieni, za dużo sam wysłał. Dlatego. On próbuje się w ten sposób bronić. Przed tą Avadą, która nie narusza ciała, a niszczy umysł.„
Spytałam jej się wtedy, czy studiowała psychologię. A ona... tak, ona tylko uśmiechnęła się smętnie i stwierdziła „rok z Harrym jest jak sześć semestrów na takich studiach.”
Co to jeszcze opowiadała? Że mało jest osób które nienawidzi, ale jeśli nienawidzi, to całą duszą. Czy jakoś tak.
Bellatrix. Skojarzyłam ją z napisem „ofiary: Syriusz Black”. On był chyba... wujkiem? Ojcem? Nie, chrzestnym Harry'ego... to pewnie o tym mówiła aurorka.
Przeklęty łowca ludzi ze swoimi problemami. Czy oni wszyscy mają taką spaczoną przeszłość?
Tymczasem skupiłam się na niknącej we wnętrzu zamku kobiecie, przy okazji lustrując odsłonięty mały urywek dziedzińca.
- Potwory – mruknęłam do siebie. - Głównie chyba ghule... chociaż nie, jest parę zmutowanych gnomów... wampir, bo płaszcz przeciwdeszczowy... kobold... jakieś węże-mutanty... i parę innych stworzeń, których me cudowne oczęta nigdzie nie widziały...
- Co mówisz? - Hermiona przerwała mój prywatny monolog.
- Nieważne. Myślę, że będziemy się tam mogli wybrać na wieczór... ale po cichu - dodałam, kiedy kobieta pisnęła z zachwytu. - Bogowie, można pomyśleć, że nigdy nie byłaś na akcji...
Ta wzruszyła tylko ramionami i odeszła do namiotu się przygotować.
Dzieci... chociaż właściwie nie dzieci, bo tylko trzy lata młodsze. Chyba. Jak był ten cały Turniej Trójmagiczny, to byłam w siódmej klasie... a oni chyba w czwartej, przynajmniej tak opowiadał Krum, jak przyjechał z powrotem do Durmstrangu. Czyli trzy lata różnicy. Czyli w tej chwili mają po dwadzieścia sześć lat. Super. Średnia życia aurora to podobno trzydzieści. I to dlatego, że jest systematycznie podwyższana przez Szalookiego Moddy'ego. Może jak będę miała dzisiaj szczęście, to nie będę widziała tej blizny przez resztę życia.
Miałam nadzieję, że drużyna poradzi sobie jakoś na misji. Żadne z nich nie wyglądało na siłacza, ale przecież do różdżki nie jest to potrzebne. Nie to, co do miecza...
Natomiast denerwował mnie wzrost towarzyszy. Nigdy nie uważałam się za specjalnie niską osobę, ale z moim metrem sześćdziesiąt dziewięć nagle poczułam się strasznie niska, zwłaszcza przy Ronie, który był ode mnie chyba z dwadzieścia centymetrów wyższy. Krępowało mnie ciągłe patrzenie z dołu.
Natomiast czułam się dumna z moich włosów, gdy patrzałam na szopę Hermiony. Zawsze sądziłam, że u mnie trudno układa się fryzurę, rude i kręcone włosy wywijały się ze wszystkich koków i kucyków. W końcu, po wielu próbach, udało mi się utworzyć optymalną fryzurę, która nie powodowała zasłaniania oczu, zbytniego pocenia i innych niemiłych konsekwencji włosów do ramion.
Mimo wszystko przy Hermionie automatycznie podwyższała mi się samoocena.
Jedynie oczy nie powodowały większych czy mniejszych kontrowersji. Hermiona miała swoje brązowe, Ron podobne jak ona, a Harry szmaragdowo-zielone. Ja w tej chwili miałam okres bladozielonych, ale podejrzewałam niedługo zmianę na zielono-żółte, albo niebiesko-szare. Zależy, bo zmieniało się to niezależnie ode mnie, niestety.


Harry wrócił dopiero późnym popołudniem, z igliwiem we włosach. Widocznie włóczył się po lesie. Zebrało mu się na wspomnienia... aurorzy są zbyt sentymentalni.
Siedziałam u siebie w namiocie, który zajmowałam razem z Hermionę i oglądałam mikstury, wybierając co lepsze na akcje. Wszystkie były w pojemniczkach nie tłukących i miały akurat taki format, żeby zmieścić się w woreczkach u pasa.
Do namiotu weszła Hermiona. Spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami, ale nic nie powiedziała.
- Kiedy wyruszamy? - spytała, przerywając ciszę.
- Myślę, że wieczorem... jak już zrobi się ciemno... co prawda wtedy mamy więcej potworów, ale i mniejszą możliwość złapania... - dodałam.
- Przepraszam cię za Harry'ego – powiedziała nagle.
- Okay – mruknęłam.
- Zachował się chamsko.
- Raczej – odpowiedziałam chłodno.
- On... nie wiem czemu, tak zareagował. Wiesz, chodziło chyba o to, że kiedyś miał przyjaciółkę wśród łowców...
Jakaś dziwna nuta zabrzmiała w jej głosie.
- ...ale zginęła w czasie akcji. Wiesz, on podejrzewał, że jej towarzysze to zrobili specjalnie, bo oni strasznie się wkurzali, że Harry i Lena są ze sobą... - głos jej zadrgał.
O co chodzi?
- ...no i od tego czasu strasznie was nie lubi – dokończyła.
- Aha – przytaknęłam inteligentnie.
Wzięłam eliksir szybkości i zastanawiałam się właśnie, czy wziąć coś na rany, kiedy aurorka ponownie przerwała moje rozmyślania:
- Wróci... my... żywi, prawda?
Spojrzałam na nią zdziwiona. W moim fachu takie pytania były naprawdę rzadkie.
- Nic nie mogę zagwarantować – stwierdziłam zgodnie z prawdą.
Hermiona westchnęła.
- Dzisiaj mijają cztery lata, od kiedy zostałam aurorką – rzekła nagle zupełnie bez związku z tematem.
Nic nie powiedziałam, ostrożnie wsadzając przygotowane mikstury do sakiew przy pasie.
- Serio? - spytałam bez zbytniego zainteresowania, wstając i podchodząc do plecaka w kącie namiotu.
- No – Skinęła głową. - Wtedy pasowali mnie, Harry'ego i Rona.
- Super – mruknęłam.
Wyjęłam miecz z pochwy i uważnie przypatrzyłam się ostrzu ze wszystkich stron. Przejechałam palcem na próbę i possałam ranę.
- Boisz się? - spytałam, wreszcie chyba załapując, o co chodzi.
Przyjęła z ulgą to pytanie.
- Trochę – przyznała. - Bo wiesz, kiedy po pewnym czasie człowiekowi przestaje zależeć...
Przestaje zależeć. Równie dobrze mogłaby powiedzieć „hej, panie śmierciożerco, różdżka w tę stronę”.
- Nie mówię koniecznie o sobie – dodała. - Bardziej martwię się o Harry'ego...
Znalazła się matka chrzestna, cudowna opiekunka.
- ...bo on cały czas chce się zemścić. Żyję zemstą, rozumiesz? Gdyby nie to, że musi pomścić Syriusza, on by już dawno.. dawno...
Ponuro pokiwałam głową, na znak, że rozumiem.
- Nie wiem, co się z nim dzieje - powiedziała załamana.
Problem leżał głębiej. Należy się tylko dowiedzieć, czy na tyle głęboko, na ile podejrzewam. Taktownie.
- Kochasz go? - spytałam.
Nie patrząc na nią, schowałam srebrne ostrze, wzięłam jeszcze sztylet i ubrałam rękawice.
- Hm? - Podniosłam głowę i spojrzałam na nią pytająco.
Wyszła. Trudno.

Zwinęliśmy namioty i ukryliśmy. Nikt nie miał żadnego plecaka. Aurorzy trzymali różdżki, ja miałam swoje bronie i wszyscy byli zadowoleni.
- Jestem za dobraniem się w dwójki – zaproponowałam. - Ja z Mioną, Harry z Ronem. W ten sposób chronimy sobie plecy i nikt nie dostanie zaklęciem od tyłu. Zgoda?
Bez fałszywej skromności muszę przyznać, że mimo niskiego wzrostu posiadam wysoką charyzmę. Toteż, mimo wcześniejszych kłótni, teraz przyjęli mój plan bez żadnych zastrzeżeń i na wyczarowanych linach opuściliśmy się na dół.
- Zaklęcie Niewidzialności – szepnęłam.
Wyciągnęłam swoją różdżkę, brzoza, serce smoka, osiem cali i rzuciłam czar. Poszliśmy dalej, rozpoznając się jedynie po śladach na trawie.
W końcu dotarliśmy do bramy. Most, który zwykle wisiał nad rzeczką przepływającą przez dolinę, nie był oczywiście opuszczony. Znaleźliśmy w miarę płytkie miejsce w strumyku i przepłynęliśmy na drugą stronę.
Pół drogi za nami.
Czas zdobywać zamek z jedną nieszczęśliwie zakochaną dziewczyną, gościem, który nienawidzi łowców i aurorem, który testy na krycie się zdał chyba za łapówką.
Podeszliśmy bliżej bramy i ku naszej uldze okazała się lekko uchylona. To znaczy ku uldze aurorów, bo mi się to całkowicie nie podobało.
Wypiłam parę eliksirów. Świat wydał się bardziej ostry i kolorowy, dźwięki wyraźniejsze i głośniejsze, ciemność jaśniejsza.
Kiedy próbowaliśmy przejść przez bramę, poczułam się bardzo dziwnie. Jakby... jakby coś spłynęło mi od głowy w dół, zabierając za sobą wszystko. Spojrzałam na moich towarzyszy, ale nic niezwykłego u nich nie zauważyłam.
Zaraz, zaraz... zauważyłam?
- Pod ścianę! - syknęłam.
Odskoczyłam, a w miejsce, gdzie prze chwilą stałam, wbiła się strzała.
Mikstury dalej działały. Rozproszenie magii, rozciągnięte na całe wejście, nie zadziałało na nie. Zamknęłam oczy i skupiłam się na dochodzących do mnie dźwiękach, ale słyszałam tylko głośne oddechy moich towarzyszy. Trzech towarzyszy. Nie czterech.
Oczywiście, potwory nie używały różdżek. Kupienie różdżek dla tylu stworzeń nastręczało pewnych trudności, nawet na czarnym rynku. W dodatku trzeba by je nauczyć obsługiwania się sprzętem. Z bronią nie było tego problemu.
Odetchnęłam głębiej dwa razy, dla wyrównania oddechu.
Wybiegłam zza ściany, miecz z sykiem wyskoczył z pochwy i po chwili ghul stojący za rogiem leżał z odciętą głową na ziemi. Spojrzałam szybko na górę, w poszukiwaniu łuczników, ale dziedziniec był pusty. Skinęłam na aurorów i starając się nie wychodzić na środek, przemknęliśmy do następnych drzwi.
Dokładnie odwrotnie, niż według oczekiwań, pokój był pusty.
To mi się bardzo nie podobało.
Przeszliśmy do następnej sali. Tu było lepiej, bo wyskoczyły na nas trzy ładne, solidne, zmutowane gnomy. Człowiek przynajmniej wiedział, na czym stoi. Co prawa w tym przypadku było to akurat parę litrów gnomiej krwi, ale w sensie metaforycznym wydawało się dużo bardziej odpowiednie, niż wrogi zamek, który jest pusty.
Rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu. Nic nie zwiastowało pułapek, ukrytych zapadni czy zwykłych wyskakujących potworów.
Kolejny pokój zubożyliśmy o parę koboldów. Denerwowałam się dużo bardziej, niż w normalnych, niebezpiecznych misjach. Za spokojnie, za spokojnie...
Tymczasem reszta grupy uderzeniowej wydawała się zadowolona takim obrotem sprawy. Hermiona wesoła gawędziła z Harrym, Ron z zainteresowaniem oglądał dziwne figury, ułożone z kafli na posadzce. Nikt nie wykazywał braku opanowania.
Przypomniałam sobie plan zamku, który wyrysowałam podczas patroli. Gdzieś tu, w pobliżu, była bardzo duża sala...
Pchnęłam następne drzwi i natychmiast dowiedziałam się, gdzie są wszystkie potwory. Znalazłam też salę.
Była naprawdę wielka, skoro zmieściło się w niej tyle stworzeń.
Podejrzewałam, że aurorzy zmartwieją ze strachu i sama będę musiała próbować zarąbać te adoptowane dzieci Matki Natury, ale oni szybko ochłonęli i już Hermiona przyczepiała mi się do pleców, chroniąc tyły, a Ron i Harry przedzierali się obok nas.
Dzięki jakiemuś cudownemu zrządzenia losu, były to jedynie mało groźne stworzenia. Chociaż było ich dużo i atakowały zajadle, wystarczyło po prostu machać mieczem i wszystkie kładły się jak rośliny.
Po pewnym czasie poczułam, że ogarnia mnie zmęczenie, powodowane również ranami, które zadały mi bestie. Hermiona też wyglądała na osłabioną.
- Rzuć jakiś zbiorowy czar, do cholery! - warknęłam.
- Nie mam już siły! - jęknęła bezradnie kobieta.
- A jak oni zaczną się do ciebie dobierać, to będziesz miała? - spytałam, kiedy przejechałam mieczem przez brzuch jakiegoś ghula, który próbował wydłubać mi oczy. Ci czarodzieje są deprymujący.
Aurorka zagryzła wargi i zmrużyła oczy, poruszając bezgłośnie wargami. Zabiłam jakiegoś homo-niewiadomo, który próbował wypruć je wnętrzności Zaklęłam. Ja na cios mieczem nie potrzebuję pięciu minut skupienia i ciszy.
Hermiona ostatnie słowa czaru wyskandowała głośno. Z różdżki wyleciał wachlarz promieni, rażąc wszystkie stworzenia w promieniu dwudziestu metrów. Koło nas od razu zrobiło się trochę luźniej, a ja zaczęłam mieć nadzieję, że może wreszcie dostaniemy się do tych drzwi, które wcześniej wydawały się tylko senną ułudą.
Gdy w końcu dotarłam do ściany, aurorzy wykańczali już resztki potworów. Spojrzałam po sali i zdziwiłam się, że wcześniej wydawała mi się tak duża. Przejście z jednego końca na drugi wydawało się trwać strasznie długo...
- Wszyscy gotowi? - spytałam.
Zabrzmiał chóralny pomruk.
Otworzyłam drzwi i przez chwilę zastanawiałam się, czy to nie iluzja. Ale nie, rzuciłam na siebie wcześniej Wykrywanie Iluzji. W tym wypadku znaczy to, że zaczynam majaczyć. Ale jestem przecież zdrowa, prawda?
Prawda?!
Cała sala była wypełniona nieumarłymi, a na środku, w pustym kręgu, stał odwrócony tyłem człowiek, który rozmawiał z jakimś zombie. Kiedy zrobiłam krok, odwrócił się powoli. W duchu modliłam się, żeby to był sen.
Przede mną stał wampir z krypty.
Zaklęłam.
Zabrzmiał syk wyjmowanego miecza.

Koniec rozdziału II.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Jaheira dnia Sob 21:59, 18 Lut 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Louis
Gość






PostWysłany: Pią 22:44, 27 Sty 2006    Temat postu:

Czytałam całośc na DK- wlasnie po lekturze tego "dzieła" postanowiłam do niego dołączyć;P
Bardzo mi sie podoba-pięknie opisujesz sceny walki, uczucia bohaterów...No ten bossski Adam;)
masz bardzo ładny styl, piszesz lekko, umiesz sprawić, że czytelnik drży z emocji...
Ale co bym ci za bardzo nie lukrowała, bo tego nieznosze znajde błędy:
Cytat:
- Możesz se go wsadzić.

może się czepiam, ale jestem przewrazliwiona na punkcie słownictwa typu 'se".
Cytat:
Zrobiłam sobie przedziałek na lewo i szczesałam włosy na prawy policzek, zasłaniając sobie

sczesałam, nie szczesałam
Cytat:
Nic nie powiedziałam, ostrożnie wsadzając przygotowane mikstury do sakiew przy pasie.

do sakiewki;P

więcej błędów nie zauważyłam
pozdrawiam
Lu
Powrót do góry
Pinezka
Gość






PostWysłany: Sob 15:12, 04 Lut 2006    Temat postu:

Całość czytałam na Dziurawcu , a teraz śledzę tam Aniołów Śmierci.
No , ale wypadało by , abym nic nie zdradzała i skomentowała rozdział pierwszy i drugi Smile
Wszystko napisane ładnie i z taką nutą tajemniczości.
Jeśli jakieś błędy były to umknęły mojej uwadze .
Bardzo lubię fragment , który jest rozmową między naszą łowczynią , a Potterem. Mir posądzona o bycie Śmierciojadem i Harry straszony o zmianę położenia względem geograficznym głowy Razz
I za to cię Jaheiro uwielbiam Smile
Ale nie mogę się już doczekać kiedy do akcji wkroczy Mat ...
On i Adaś w duecie to coś wprost genialnego.
Pozdrawiam i oczekuję n dalsze rozdziały ,
Pinezka
Powrót do góry
ducky
Nadworna Kaczka



Dołączył: 29 Gru 2005
Posty: 383
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Ker-Paravel

PostWysłany: Nie 21:52, 05 Lut 2006    Temat postu:

Zaczełam czytać, bo zaineresował mnie tytuł. Potem pojawił się wampir - super! A później koniec odcinka. Spodobało mi się na tyle, że dalszą część przeczytałam na Deklu.
Tak więc komentuję już całe opowiadanie:
Świetne! Ciekawa fabuła, są zagadki, większość tłumaczysz na końcu. Ładnie to wszystko opisałaś, chociaż miejscami zachowanie bohaterki mnie denerwowało...
No i cudowny, tajemniczy Adaś... Jak ja lubię to imię!
Teraz zabieram się za sequel. Zapowiada się równie ciekawie...
Życzę weny,
ducky


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:32, 18 Lut 2006    Temat postu:

Ciszę się, że na razie przyjęte pozytynwe Smile rzucam następne da rozdziały i czekam na opinię...
P.S. Nie widziałam tego Smile
------------------


Rozdział sprawdzony przez mojego brata, który dorwał się do niego i bezlitośnie skrytykował moje opisy walki, pytając się, czy kiedykolwiek widziałam walkę mieczem i czy na pewno wiem, co to jest wakizashi i czym się różni od katany. Kiedy zobaczył, że w wersji pierwotnej czystokrwiści mieli mieć pneumatyczne kości, załamał ręce i stwierdził, że taki ktoś połamałby się jak zapałka. No to pneumatycznych kości nie ma, jest drobna budowa.
Dziękuję ci, Piotrze. Zapamiętam to sobie, wierz mi.
Wykorzystałam piosenkę "Wilków".

A więc prezentuję numer trzy... trochę inny niż reszta.

3. Wyprawa, cz. II: Walka

”Wampiry żyją w zorganizowanych społecznościach, popularnie zwanych klanami. Przywódcą jest zwykle najsilniejszy i najsprytniejszy osobnik.
Pojęcie małżeństwa istnieje wśród tych stworzeń, jednak związki są tutaj bardzo „luźne” i rzadko kiedy jedna para żyje ze sobą dłużej niż parędziesiąt lat. Wychowaniem dzieci zajmuje się cały klan, chociaż najczęściej są one pozostawiane sobie, co pozwala na otrzymanie jednorazowych i oryginalnych wzorców osobowości.
Młodzi zwykle dobierają się w grupy, które, tak jak starsi, posiadają swoich przywódców(...)Związek wampir-wampirzyca, jak już zostało powiedziane, trwa bardzo krótko, jak na standardy tych stworzeń; zdarzają się jednak przypadki „wiecznych” małżeństw, gdzie partnerzy zostają ze sobą do końca, a po śmierci współmałżonka wampir często nie wychodzi ponownie za mąż. Przeważają jednak osobnicy samotni, które nie związują się z nikim, woląc jednorazowe „przygody”(...)Wampiry, wbrew niektórym sądom, są zdolne do uczuć i emocji, chociaż powszechnie uważa się je [emocje] przecież za domeny człowieka. Wampir posiada „serce” i wolną wolę; jest jednym z najbliższych krewnych człowieka.
Nieumarli częściej poddają się jednak pierwotnym uczuciom, które człowiek zdusił w sobie cywilizacją. Namiętność, żądza mordu, otwartość, szczerość, często drapieżność – wampir jest „zwierzęciem” dzikim, człowiek – udomowionym. Tak jak pies w duchu boi się wilka, tak człowiek boi się wampira, który jest jego przeciwieństwem – nieokiełzaną, nie powstrzymaną żadnymi zakazami mocą Chaosu.”

prof. Jaheira Vanenberg, fragment z O wampirach, czyli czemu boimy się siebie?

Jeszcze żyjemy.
Na bogów... siedzę w komnacie pełnej wampirów już dziesięć sekund i żyję!
Co prawda kwestią dyskusyjną było to, czy wyjdę stąd w jednym kawałku, ale w tej chwili żyłam i chciałam zachować ten stan jak najdłużej.
Wampir z krypty usiadł na jedynym krześle w sali i złączył czubki palców, świdrując mnie spojrzeniem.
Unikając jego wzroku, rozejrzałam się. Wszędzie wampiry. Pospolite i dzienne, czystej krwi i ugryzione. To nie był żaden zamek śmierciożercy, tylko kryjówka cholernych krwiopijców. Poczułam, jak oblewa mnie zimny pot.
Spokojnie, spokojnie... wycisz tętno. Odetchnęłam parę razy i spojrzałam na wampira.
- My się już chyba znamy – powiedział z drapieżnym uśmiechem.
Brawura nie miała tu sensu, więc starałam się powstrzymać od ironicznych wypowiedzi.
- I owszem – zgodziłam się.
Nieumarły stojący przy krześle (tronie?) szepnął mu coś na ucho. Wampir zmrużył oczy, wciąż wpatrując się we mnie uważnie.
- Proponuję układ, człowieku – stwierdził cicho. - Będziesz walczyć z moim najlepszym wampirem. Jeśli... wygrasz – Uśmiechnął się paskudnie – to może pozwolę ci stąd wyjść. Może. Co ty na to?
- Sekunda - mruknęłam i odwróciła się do skamieniałych aurorów.
- O co tu chodzi? - wykrztusiła Hermiona.
- Jesteśmy w kryjówce wampirów – odpowiedziałam przyciszonym głosem. - Zaproponowali mi pojedynek w zamian za wolność. Bardzo możliwe, że nas wypuszczą – dodałam, widząc zdziwioną minę Miony. - Kiedy się żyje czterysta lat, pewne sprawy robią się mniej ważne, a wszystko staje się zabawą. Tak, jak u elfów.
Umilkłam, spoglądając na ich twarze.
- Ja... uwzględniam możliwość, że nie przeżyję... - urwałam. - Jeśli będziecie widzieli, że przegrywam, to uciekajcie – powiedziałam bez ogródek. - Nie próbujcie mnie ratować, bo wtedy żywy stąd nie wyjdzie nikt.
- Pijąc wódkę patrzę w drzwi... nikt nie stoi w nich... - zanuciła nagle aurorka.
- Hermiono, dobrze się czujesz? - starałam się upewnić.
Dziewczyna zamrugała.
- Świetnie – odpowiedziała. - Mną się nie przejmuj. Powodzenia.
Popatrzałam na nią z ukosa.
- Dzięki. I pamiętajcie...
- Mamy cię nie ratować – odpowiedzieli chórem.
- Właśnie. Więc...
- Sorry za tę kłótnię – przeprosił nagle Harry. - Ja...
- W porządku – przerwałam mu. - Wybaczam.
- Trzymaj się – Ron uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco i poklepał po ramieniu.
- Okay.
Niewiarygodne, jak zagrożenie śmierci łączy ludzi.
Westchnęłam, poprawiłam pas z mieczem i powoli podeszłam do wampira, który na mój widok odesłał siedzącą mu na kolanach wampirzycę. Ta popatrzała na mnie krzywo. Wzruszyłam ramionami.
- Jestem gotowa – oznajmiłam, splatając ręce na piersiach.
- Świetnie – Wampir uśmiechnął się drapieżnie. - Przygotujcie arenę – rozkazał zombi obok niego.
Wstał i poszedł w kierunku środka sali. Szłam obok niego, a on tłumaczył mi zasady:
- Ponieważ jest was czterech, stoczysz cztery walki, za każdego z was. Wampiry będą odpowiednio niebezpieczne, zależy od tego, za kogo walczysz.
Skinęłam głową.
- Ty walczysz, czym chcesz, my walczymy, czym chcemy. Można gryźć, kopać, kłamać.. wszystkie chwyty dozwolone.
Umilkł, bo przeszliśmy do następnej sali.
Kiedy użył słowa „arena”, myślałam, że to tylko nazwa, niekoniecznie odpowiadająca rzeczywistości. Natomiast to, co miałam przed sobą, odpowiadało najgorszemu (lub najlepszemu) wyobrażeniu gladiatora.
Pokój był zbudowany na kształt lejka, w którym ścianami były rzędy krzeseł. Dno stanowiła kamienna podłoga, taka, jak w reszcie zamku. Bandy odgradzały ją od widowni, wysokie na dwa metry; niemożliwa była ucieczka.
W jednym miejscu na widowni, na wprost mnie, czyli na wprost wejścia, było podium. Dojrzałam na nim aurorów.
Super.
- Zapraszam do środka - Wampir uśmiechnął się do mnie.
Zagryzłam wargi i ruszyłam między rzędami kamiennych ław, zapełniających się nieumarłymi. W końcu doszłam do krawędzi, przeskoczyłam ją i wylądowałam na podłodze.
Oparłam się o ścianę i wypiłam parę mikstur. Przez chwilę świat wydawał się trochę wirować, ale w końcu wszystko się uspokoiło, a błędnik zaczął pracować na szybszych obrotach. Zastanawiałam się właśnie, czy może nie wziąć jakiegoś narkotyku, kiedy usłyszałam (a raczej nie usłyszałam) cichnący tłum, który dotychczas ryczał nieznośnie. Wampir z krypty (Adam... tak się nazywał?) wstał z krzesła na podium i rozpostarł ręce.
- Drogie siostry i bracia! - krzyknął. - Zebraliśmy się tu – ciągnął już w zupełnej ciszy - aby osądzić ludzi, którzy bezpodstawnie wdarli się do naszej siedziby, zabijając naszych krewnych bez litości. Powinni ponieść karę. Prawda?
- Prawda! - odkrzyknął tłum, widocznie nie po raz pierwszy świadek takiego widowiska.
- Osądzimy ich sądem Bożym, który jest również naszym sądem. Czterej z nas będą walczyć z morderczynią na arenie, a jeśli pokona ona ich wszystkich, zostanie uwolniona! Prawda?
- Prawda!
Niech szlag weźmie uzależnienie i komórki nerwowe... wciągnęłam do nosa narkotyk. Krew zadudniła mi w skroniach, przez chwilę widziałam trochę niewyraźnie, ale po chwili poczułam znajomą falę nie-czucia, przebiegającą przez całe ciało, a krzyk Adama stał się niewyobrażalnie głośny.
- Pierwszą walkę morderczyni stoczy o ludzkiego mężczyznę z włosami koloru ognia...
Ron, znaczy się.
- ...z Er'valem!
Na arenę wskoczył wysoki i postawny wampir, w czarnych spodniach i koszuli, z dwoma sztyletami, które jednak w rekach szybkich Dzieci Nocy stanowiły śmiertelną broń.
- Niech zacznie się walka! - usłyszałam.
Wszystko jakby przycichło i zrozumiałam, że na arenę rzucono jakiś czar uciszający, ale chyba jednostronny, bo mój przeciwnik mówił coś do Adama. Ten skinął głową i siadł na miejsce.
Zrobiłam krok w stronę środka, bo chociaż stanie przy ścianie miało plus w łatwiejszej obronie, ale krępowało ruchy.
Wampir podchodził do mnie wolnym krokiem, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Powoli wyjęłam miecz.
Ostrze błysnęło srebrem w świetle pochodni. Nieumarły zasyczał, po czym rzucił się na mnie.
Oszczędnym ruchem zblokowałam cios, jednocześnie kopiąc go w kolano. Zgiął się, ale zanim zdążyłam uderzyć, powstał i odsunął się kawałek. Z satysfakcją zauważyłam jednak, że zaczął utykać. Nie ma jak porządne buty ze smoczej skóry, nabite gwoździami. Ach...
Próbował zajść mnie z lewej, ale obróciłam się szybko.
Zatrzymał się, podrzucając co chwila któryś ze sztyletów do góry, jakby mówiąc: zaatakuj mnie, może nie zdążę chwycić?
Wampiry mają niewiarygodny refleks.
Ten nie miał.
Tak szybko, że nawet mnie to zadziwiło, pchnęłam w chwili, kiedy jego broń była w locie. Widziałam, jak chwyta sztylet i to w tym samym momencie, kiedy moje ostrze wbija się w jego brzuch. Jak stara się jeszcze pchnąć, ale ja odsuwam się, puszczając rękojeść i cofając się o krok.
Upadł na kolana, ostatkiem sił starając się wyrwać miecz. Wrzasnął z bólu, kiedy jego ręce dotknęły srebra, a na dłoniach pojawiły się bąble. Osunął się na ziemię, jeszcze chwilę drgając, a potem krew poleciała mu z ust i zamarł.
Ktoś zdjął zaklęcie i ryk tłumu prawie zwalił mnie z nóg. Chwiejnym krokiem podeszłam do trupa wyrwałam mu mój miecz. Ciekawe, że się nie spalił. Chyba za krótko trzymałam.
Dwóch nieumarłych weszło na arenę i wzięło z niej zwłoki. Skierowałam od dołu wzrok na Adama, który patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. W końcu wstał.
- Nieumarli! Ludzka istota zwyciężyła pierwszą walkę, wygrywając wolność dla jednego ze swoich przyjaciół! Teraz zagra o drugiego, mężczyznę z blizną na czole!
Harry. W porządku.
Kolejny przeciwnik był mojego wzrostu, o rozburzonych, czarnych włosach. Gdyby nie był wampirem, byłby demonem. Poprawiłam uchwyt spoconych dłoni i spojrzałam na niego hardo, ruchem głowy zachęcając do ataku.
Mój przeciwnik przymknął tylko oczy, śledząc mnie spod długich rzęs. Staliśmy naprzeciw siebie, znowu odgrodzeni czarem wyciszającym od widowni.
Wampir podniósł rękę; zasłoniłam się mieczem, ale on tylko przeczesał włosy, nadal obserwując mnie uważnie.
Nagle szybko opuścił dłoń, wypuszczając z niej małą strzałkę. Jak na zwolnionym filmie widziałam wolno wirujący pocisk. Zasłoniłam się mieczem i udało mi się go odbić. Podbiegłam do wampira, zrobiłam szybką fintę i uderzyłam, ale nie dał się nabrać i uniknął mojego ciosu.
Odskoczył ode mnie, a w jego dłoni ponownie zjawiła się strzałka. Obserwował mnie czujnie, gotów w każdej chwili uderzyć.
Nienawidzę walki na odległość.
Obchodziłam go, systematycznie zmniejszając dzielący nas dystans. Uderzył nagle, zbiłam krzywo i czułam, że grot rozrywa mi ubranie i chyba kawałek ciała. Narkotyk dalej działał, więc stronę czucia miałam bardzo ograniczoną.
Nie czekając, aż wyciągnie kolejny pocisk, podbiegłam do niego szybko i uderzyłam z boku; odsunął się, ja zrobiłam piruet i uderzyłam od drugiej.
Trafiłam – przyszpiliłam go za rękaw bluzy do bandy. Szarpał się, starając wyrwać. Wyciągnął małe wakizashi zza pasa.
Główną cechą wampirzych koszul jest trwałość. Gdyby ich ubrania niszczyły się po, powiedzmy, dziesięciu czy dwudziestu latach, byłyby do niczego. Dlatego nieumarli opracowali własną tkaninę, która wytrzymuje setki lat.
Nie wyrwiesz się tak szybko, chłoptasiu.
Zaczynał właśnie rozcinać koszulę, chcąc uwolnić się z pułapki, a ja nie mogłam wziąć miecza, ponieważ by mi uciekł. Wyciągnęłam sztylet (srebrny) i uderzyłam go prosto w serce.
Zacharczał i spłonął.
I ponownie zdjęli czar, ale tym razem zamiast ryku nadal słyszałam tylko niczym nieprzerwaną ciszę.
Zabiłam jednego z nich. Nie na dziesięć lat, ale na wieczność.
Zaczęły się szepty, czułam na sobie mnóstwo spojrzeń. Osunęłam się po ścianie na podłogę i oddychałam powoli.
Tymczasem naprzeciw mnie do Adama podeszła wampirzyca – tą, z którą wcześniej... nazwijmy to „rozmawiał”. Powiedziała coś do niego szybko w nieznanym mi języku. Pokiwał głową, odpowiedział jej coś.
Wiedziałam doskonale, co to za język, chociaż nie rozumiałam z niego ani słowa.

Wampiry żyją w różnych krainach i zwykle używają języka urzędowego kraju mugoli. Angielski wampir mówi po angielsku, niemiecki po niemiecku, a polski po polsku. Wynika z tego pewien problem, jeśli się spotkają – no bo jak się dogadać? Wiele tysięcy lat temu wampiry opracowały dla siebie jeden język, coś w rodzaju europejskiego esperanto. Zna go każdy wampir, nie zna żaden człowiek. Kiedyś próbowano wkręcać szpiegów, ale każdy ugryziony miał swojego opiekuna – gryzącego i to on wprowadzał go w tajniki języka.

Toteż wyprawy Ministerstwa spełzły na niczym, a ja dalej nie rozumiałam, o czym rozmawiają ci dwoje naprzeciwko mnie.
Po chwili jednak Adam skinął głową, a wampirzyca odeszła.
- Moi drodzy! Człowiek wygrał już dwie walki! Następną walkę stoczy o ludzką kobietę. Na własną prośbę będzie walczyła A'rie!
Ku mojemu zdumieniu, do areny weszła dziewczyna Adama (bo tak zaczęłam ją już w myślach nazywać). Szybkim ruchem wyciągnęła broń zza pasa i wyszczerzyła kły. Dosłownie.
Uważnie obejrzałem jej miecz. Szabla.
Spojrzałam na jej właścicielkę. Raczej niska, co wyjaśnia rozmiary broni, blond (srebrne?) włosy ścięte na zapałkę i wycieniowane, ostry makijaż, zwinna i szybka.
Oj, Miona, co to ja muszę dla ciebie zrobić?
Zerknęłam kątem oka na aurorkę.
W tej samej chwili zaatakowała mnie wampirzyca, jakby wyczuwając, że jestem mało skoncentrowana. Uderzyła na mnie z furią. Zasłoniłam się; przez chwilę siłowaliśmy się (jęknęłam, kiedy wjechała ostrzem na ostrze i prawie wyszczerbiła mi klingę), ale to ona pierwsza poddała się i odskoczyła.
Obserwowałam jej skok. Nie... to niemożliwe, ja nie chcę...
Zaatakowała mnie, tnąc na odlew, poziomo. Schyliłam się, czułam, jak ostrze przefruwa mi nad głową. Cięłam w nogi.
Zgięła kolana i podskoczyła (i lekka. Niewiarygodnie lekka), po czym opadając odbiła się od ostrza mojego miecza (!), unosząc się wysoko w górę.
Aha.
No tak.
Czyli jednak.
Często mówi się, że kiedy człowiek zostaje ugryziony, przechodzi Przemianę. Prawda. Rosną mu kły, czuje pragnienie krwi, dostaje alergii na światło i srebro (na czosnek się już uodporniły). Do tego animagia w prezencie.
Rodzone wampiry mają od początku lekką budowę – nie wiem, czy to taka przemiana materii, czy co, w każdym razie są bardzo, bardzo lekkie.
Oczywiście, Mamusia Natura mogłaby zrobić, żeby ugryzione też mały coś takiego. Rzecz w tym, że zmiana metabolizmu powoduje dość poważne zmiany w anatomii i mało osób umiałoby to przetrwać. Ktoś mógłby powiedzieć, że wtedy przeżywają tylko najsilniejsze osobniki, ale ze względu na duża ilość wrogów naturalnych, wampiry stawiają na ilość, a nie jakość. Wychodzi na jedno, bo i tak wtedy w akcję „Ja, wampir” włącza się dobór naturalny i zgłasza reklamacje, tam, w górze. O, tu stoi, że jeśli ktoś nażarty nie mieści się w oknie, to zostanie szybko zarąbany przez ludzi. A w tym paragrafie mamy, że jeśli wampir lata po pijanemu, to jego średnia życia gwałtownie się zmniejsza.
Co prawda osobniki są nadal słabe, ale przynajmniej jest ich więcej i mogą płodzić wampiry doskonałe.
Tymczasem walka trwała nadal, a moja przeciwniczka powoli opadała na ziemię, gdzieś trzy kroki ode mnie.
Z wściekłością rzuciłam się na nią, zadając cios za ciosem. Wampirzyca odskakiwała, blokowała i unikała.
Ostrze uderzyło o klingę i zjechało na gardę. Moja przeciwniczka wykręciła mieczem małe koło i cięła.
Odsunęłam się do tyłu, ale czułam, jak ostrze przecina mi bluzkę i zahacza o skórę. Wciągnęłam brzuch maksymalnie, jak tylko się dało i miecz nie zahaczył o żadne ważniejsze organy.
Tymczasem wykorzystałam to, że kobieta chciała zakończyć cios piruetem i cięłam.
Ostrze z bardzo niemiłym dźwiękiem wjechało miedzy żebra. Wampirzyca zawyła i odbiegła, dysząc ciężko. Krew kapała jej z boku.
Musiałam wykorzystać jej osłabienie, zanim organy zdążą się zregenerować. Kopnęłam ją mocno, z całej siły, w piszczel.
Konsekwencją drobnej budowy jest delikatność kości. Na tyle mała, że wytrzymuje ciężar ciała, a na tyle duża, że przegrywa z butem łowcy.
Coś chrupnęło z niemiłym zgrzytem.
Nigdy nie słyszałam tak nieludzkiego ryku. Wrzask postawił mi włosy na głowie, zaczynając brzmieć w skali, która powoduje pękanie kryształów.
I umilkł.
Zatańczyłam, w paru szybkich krokach zbliżając się do niej i z półpiruetu chlasnęłam mocno, akcentując ruchem biodra.. Kątem oka widziałam, że Adam wstaje i coś krzyczy. Nie słyszałam, co, zresztą i tak mnie to nie obchodziło.
Wampirzyca skuliła się, kiedy ostrze przebiło ją i prawie przecięło na pół. Wyciągnęła rękę zakończoną szponami. Odchyliłam się, ale ona nie zaatakowała. Westchnienie, jakby jęk, wydobyło się z jej piersi.
Powoli zaczęła się rozpadać.
Wyciągnęłam miecz z kupki popiołu i spojrzałam w górę.

Wampiry nigdy nie płaczą.
Adam ukrył twarz w dłoniach.

- Tancerka... - szepnęła zafascynowana Hermiona.
- Tancerka śmierci – dodał Harry.

Zabiłam dziewczynę przywódcy miejscowego klanu wampirów. Możecie mi dać główną nagrodę w teleturnieju „Najbardziej kretyński pomysł miesiąca”.
Bogowie...

Adam wstał, powoli. Beznamiętnym głosem powiedział do tłumu:
- Śmiertelna wygrała pojedynek, uwalniając ludzką kobietę. Teraz stoczy pojedynek o siebie. Stój, Mortin – powiedział nagle ostro, a wampir wchodzący właśnie na arenę spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Śmiertelna będzie walczyć ze mną.
Jezu, jeśli ja stąd wyjdę żywa, to chyba skończę z ateizmem i dam tysiąc galeonów pierwszemu napotkanemu kapłanowi na ofiarę...
Szybko wypiłam ostatnie mikstury, odetchnęłam głęboko i stanęłam w lekkim rozkroku, trzymając miecz pochylony ku ziemi.
Adam wszedł na arenę bez broni, z gołymi rękami, widziałam. Nie miał żadnych ukrytych strzałek, zatrutych sztyletów, broni w bucie czy czegoś takiego.
Tak, jakby mu nie zależało.

Jego oczy płonęły szaleństwem.

Zamrugałam, nie mogąc wytrzymać tego spojrzenia.
Zrobił ruch ręką; odskoczyłam, ale on tylko rozciągnął nad nami zasłonę ciszy.
- Zadowolona, co? - zadrwił.
- Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziałam z kamienną twarzą.
- Nie musiałaś jej zabijać! Wystarczyło ją pokonać – warknął. - Walnąć, żeby zemdlała... nie, ty musiałaś zabić, prawda?
- Chyba rozumiesz, że to, o czym mówisz, jest kompletną bzdurą. Musiałam zabić, oboje o tym wiemy – powiedziałam spokojnie. - Może zaczniemy?
- Zaczynajmy. Chcę zobaczyć twoją krew – wysyczał.
Nie zdążyłam się nawet ruszyć, kiedy uderzył mnie Mocą. Pierwotną, nieokiełzaną magią, właściwą tylko im, Dzieciom Nocy, które nigdy nie straciły swojej więzi z Naturą. Wokół mnie tworzyły się jakiś dziwne kształty, stworzenia, który budziłyby strach, gdyby nie były takie piękne... pierwotna magia formowała się w powietrzu, rozpraszając mnie, a Adam próbował wedrzeć mi się do umysłu.
Jęknęłam i spróbowałam go odepchnąć. Zrobiłam krok do przodu.
Powietrze, przepełnione Mocą, zasyczało, kiedy przecięłam je srebrnym mieczem.
- Podejdź tu – wydyszał wampir, a jego szalone oczy spojrzały na mnie przez mgłę. - Chodź...

Czułam, że zapadam się w tych oczach... widziałam w nich wszystkie wspomnienia... ja i Jerry, mój pierwszy chłopak... Mary, kiedy zabijają ją rozszalałe orki... mój ojciec, w milczeniu ostrzący miecz... Arthur, upadający na ziemię z krtanią przebitą sztyletem...
Jego sztyletem.
Otrząsnęłam się, usłyszałam ciche przekleństwo.
Ten pieprzony wampir jest bez broni! Przecież nie może wygrać ze mną gołymi rękami!
Nie patrząc na boki, pobiegłam w jego stronę. Wzniosłam katanę do uderzenia, ale ręce opadły mi bezwładnie. Zniknął.
Usłyszałam cichy pyknięcie i gorący oddech koło swojego ucha. Bardzo powoli odwróciłam się i spojrzałam prosto w wyszczerzone kły.
Zanurkowałam w dół, przyklękając na jedno kolano i cięłam z boku. Odskoczył, wyczarowując sobie miecz, identyczny jak mój. Wstałam powoli.
Zasyczał.
Zmniejszyłam dzielący nas dystans i uderzyłam w brzuch. Zrobił paradę; ostatkiem sił udało mi się wyprowadzić i odsunąć.
Poprawiłam uchwyt, nie spuszczając wzroku z Adama. Mrugnęłam, a kiedy otworzyłam oczy, zniknął.
Zaklęcie Niewidzialności, a mi oczywiście przestała działać mikstura wykrywania iluzji. Niech to...
Parę kroków i byłam przy ścianie, rozglądając się nerwowo. Pokaż się, do cholery, pokaż...
wyczułam zawirowanie powietrza z lewej i zwróciłam miecz w tą stronę. Nerwy miałam napięte jak postronki.
Nagle poczułam ruch z drugiej strony i pchnęłam na odlew.
Nie mogłam uwierzyć – odskoczył.
Zaklęłam, a on już zachodził mnie ze swoim mieczem z drugiej strony. Pchnięcie, blok, pchnięcie, unik, odskok, atak, cięcie, blok, finta, cięcie, odskok... zaczynało mnie już boleć ramię, a walka nie zbliżała się ku końcowi. Coraz częściej to on atakował, a ja musiałam się bronić. Zebrałam siły i w przerwie między jednym a drugim ciosem uderzyłam go z dołu, pod pachę.
Nie trafiłam.
Ostrze uderzyło mnie, płazem, trafiając w głowie. Upadłam na ziemię, czując krew cieknącą mi na włosy.
Widziałam jego schylającą się nade mną twarz.
- Przegrałaś – stwierdził.
Nie miałam nawet siły odpowiedzieć, nie umiałam zebrać myśli, a krew ciekła coraz większym strumieniem z rany.
- Mogłaś zostać jej następczynią, wiesz? Według naszego prawa żoną najsilniejszego może być tylko najsilniejsza... gdybyś wtedy powiedziała, że chcesz... wystarczyło słowo...
- Zgodziłbyś się? - wycharczałam.
Spojrzała na mnie uważnie. Złote gwiazdki pojawiły mi się przed oczami. Wyplułam trochę krwi.
- Tak – odpowiedział w końcu.
Uśmiechnęłam się słabo i ruchem dłoni dałam mu znak, żeby przyklęknął. Pochylił się nade mną.
- Z tobą odeszły anioły... Umierałam i wołałam do nich: Nie ma nas... nie ma nas... – wyszeptałam mu do ucha.
Wstał szybko i patrzał na mnie z góry, czekając, aż umrę. Mijały minuty.
Wzrok stał się mętny, obraz zaczął się zamazywać. Widziałam, jak Adam schyla się, uśmiecha. Czułam kły wgryzające mi się w ciało, uczucie pustki.
Zamknęłam oczy i ogarnęła mnie ciemność.
Tak bardzo chciałam się nie budzić...


Finta - 1. sport. w szermierce: ruch pozorny, wykonany w celu zmylenia przeciwnika i ułatwiający wykonanie ruchu zamierzonego; zwód

Parada - 3. sport. a) w szermierce, w boksie: odparcie ciosu lub uderzenie obronne w odpowiedzi na cios przeciwnika; zasłona

4. Uwięzienie.

”Rzadko kiedy ludzi ugryzionych przez wampiry daje się uratować. Nie udokumentowano żadnego przypadku, chociaż krążą legendy i potężnych czarach i miksturach, które w zamierzchłej przeszłości były w stanie wyleczyć pogryzionych.
Jest to jeden z największych obecnych problemów medycyny czarodziejskiej. Dokonywano autopsji wampirów, badano ich jad, próbowano odtrutek – na zwierzętach, ponieważ nie znaleźli się chętni do gryzienia.
W 1907 roku Albertowi Erment udało się ustalić dokładny skład chemiczny jadu, co pozwoliło na rozpoczęcia pracy nad odtrutką. Prace te trwały aż do roku 1937, kiedy to zostały przerwane na skutek śmierci wszystkich naukowców, zabitych przez wampiry-zwierzęta.
Rok 1953 oznaczał już duży skok dla leczenia ugryzionych. Grupa naukowców, prowadzona przez Susan Melody, stworzyła sztuczną krew, zawierając wszystkie potrzebne do odżywiania się wampirów składniki. Niestety, koszt jej produkcji był zbyt duży, a cena zbyt wysoka, toteż Ministerstwo odrzuciło projekt.
W 1987, czyli osiemdziesiąt lat po odkryciu składu jadu, powrócono do badań nad antidotum i odkryto lek na jeden z enzymów, powodujący alergię na światło.
Wielką Brytanię opanowała plaga dziennych wampirów, w końcu wybita, ale uświadamiająca naukowcom niebezpieczeństwo takich badań. Od 1990 są one przeprowadzane na ściśle odseparowanej wyspie, której nazwy ani położenia nie zna nikt, poza najwyższymi władzami(...)Pięć lat później powstała kolejna odtrutka - na srebro. Tym razem plagi nie było, ale i tak spowodowało to zamieszanie w kilku większych miastach.
Aż po dziś dzień naukowcy pracują nad lekiem na najgorszą z konsekwencji ugryzienia – głód krwi. Nie wiadomo jednak, czy kiedykolwiek znajdziemy doskonały lek na wampiryzm.”


prof. Jaheira Vanenberg, prolog z Wampiryzm – choroba czy nowe życie?

”Oskarżonym jest Gwain Elmir, wampir. Zbrodnia: zabójstwo Evy Filltroy ze szczególnym okrucieństwem. Oskarżony przyznaje się do zbrodni i zaznacza, że był kochankiem dziewczyny. Według niego wcale nie zabił, ale, cytuję, ”dał nowe życie”. Wyznaczona kara: dożywocie w Azkabanie”

Bartemiusz Crouch, z archiwów Ministerstwa Magii, Departament Przestrzegania Prawa

”Sprawa, która zaledwie parę tygodni poruszyła całe społeczeństwo Anglii, a o której pisaliśmy parę numerów temu (PC, nr 37), znowu powraca na łamy gazet. Wampir Gwain Elmir, oskarżony o zabójstwo młodej aurorki Evy Filltroy, uciekł za Azkabanu! W tej chwili jest pilnie poszukiwany przez służby ministerstwa oraz łowców. Nagroda ze jego głowę wynosi dziesięć tysięcy galeonów.
Wielu obywateli jest zbulwersowanych tą zbrodnią i już pojawiły się protesty dotyczące nieumarłych. Można spodziewać się poważnej nagonki na wampiry, które zaczynają stanowić poważne zagrożenie dla wszystkich ludzi.”


Elis Anatrow, Prorok Codzienny


Wstałam nagle, przebudzona ze snu. Przez kraty wpadły do celi pierwsze promienie słońca. Najwyraźniej to one mnie obudziły. Przeciągnęłam się, przetarłam oczy i rozejrzałam.
Widok żadną miarą nie był zachęcający. Siedziałam w lochu trzy na trzy, z zakratowaną dziurą zamiast okna i bez drzwi. Tak, pokój nie miał drzwi. Przebadałam dokładnie wszystkie ściany; w kamiennych murach nie było żadnych szczelin.
Usiadłam na wiązce siana w rogu i odgarnęłam włosy z twarzy. Syknęłam z bólu, kiedy zahaczyłam o szyję. Przekrzywiłam głowę, ale nie umiałam dostrzec rany. Poklepałam się po kieszeniach.
Z ulgą zauważyłam, że nic mi nie wzięli. Owszem, nie miałam broni ani nawet sztyletu, ale mikstury, podręczne drobiazgi i inne zostały. Wzięłam nietłukące się lusterko i spojrzałam.
Moja twarz nie wyglądała zachęcająco. Brudna, poprzecinana strużkami potu, z rozwaloną fryzurą i do tego jakąś szramą na policzku (to pewnie od od ciosu Adama – pomyślałam). Spojrzałam na kark i na wypadek zacisnęłam zęby.
Obraz nie był aż tak straszny. Miałam dwie zgrabne ranki, trochę poszarpane przy krawędziach. Dotknęłam ich powoli. Skrzywiłam się, kiedy przeszedł mnie spazm bólu.
Podeszłam do okna i rozejrzałam się. Byłam w tylnej części zamku, na pierwszym piętrze. Na wypadek pociągnęłam za kraty – przymocowane na amen.
Zmrużyłam oczy, patrząc na słońce. Pi razy oko była godzina dziewiąta. Policzmy. Do zamku weszliśmy o dwudziestej, ugryziona mogłam zostać po dwunastej, powiedzmy o pierwszej, to mamy osiem godzin, Przemiana następuje dwadzieścia – dwadzieścia dwie godziny po ugryzieniu, odjąć osiem...
Został mi jeden dzień.
Jeśli chciałam działać, musiałam zrobić to teraz.
Drżącymi rękami wyciągnęłam z głęboko ukrytej skrytki w kurtce fiolkę z bladoniebieskim płynem. Nigdy nie sądziłam, że kiedykolwiek będę jej musiała używać. Wiedziałam, że nie miała prawa się stłuc, ale uważnie popatrzyłam, czy gdzieś nie ma pęknięcia i antidotum jest mniej, niż powinno. Potem odkorkowałam naczynie, usiadłam w najbardziej zacienionym kącie pokoju i wypiłam.
Wstrząsnęły mną dreszcze, poczułam ból rozchodzący się od szyi w dół i promieniujący na całe ciało. Zagryzłam zęby, starając się nie krzyczeć.
Zemdlałam.

Słyszałam, jak ktoś otwiera drzwi i wchodzi lochu. Powieki miałam za ciężkie, żeby je podnieść. Wyczuwałam, że osoba jest już tuż obok mnie. Nie ruszałam się.
- Śpi? - To był mężczyzna.
- Chyba tak – Towarzyszyła mu kobieta. - Jak sądzisz, już po Przemianie?
Prawie czułam, jak wampir ocenia mnie wzrokiem.
- Nie, chyba jeszcze nie – zdecydował w końcu.
Powoli odzyskiwałam czucie, przejawiające się głównie w straszliwym rwaniu zębów. Miałam wrażenie, że wnętrzności wywracają mi się na lewą stronę i wracają. Czułam, jak coś rusza mi się pod skórą.
- Jane, ona się zmienia! Uciekaj!
Kobieta wybiegła, mężczyzna za nią. Usłyszałam zatrzaśnięcie drzwi.
Straciłam przytomność po raz drugi.

Obudziłam się ponownie; na dworze świeciło słońce, ale kiedy ostrożnie wystawiłam rękę na jego promienie, nie poparzyło. Westchnęłam z ulgą. Jedną rzecz mam za sobą. Pomacałam kły, poruszałam trochę szczęką, przejechałam językiem przez zęby. Nawet nieźle. Spojrzałam na swoje dłonie, które wydawały się dużo bardziej białe, niż parę godzin temu. Obejrzałam się w lusterku. Zawsze byłam blada, więc teraz dodatkowy upływ krwi nie zrobił mi różnicy.
Wyłamałam sobie palce, wzięłam głęboki oddech i usiadłam, zastanawiając się, jak wyjść. Doszłam do prostego wniosku, że należy zaczekać.
Mijały godziny, a ja siedziałam w ciszy, wpatrując się w miejsce, gdzie mogły znajdować się domniemane drzwi.
W południe poczułam się bardzo dziwnie. Zaburczało mi w brzuchu, toteż wyjęłam z kieszeni mugolską gumę i zaczęłam ją rzuć w milczeniu.
Była godzina czwarta, a głód dalej nie mijał. Co gorsze, jeszcze bardziej się natężał.
Siódma. Nie wytrzymam, nie wytrzymam...
Wieczór... może dziewiąta, nie wiem, mało co kojarzę. Muszę... jeść. Zaraz oszaleję... bogowie...
Coś zaszumiało dziwnie. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że na wprost mnie formują się drzwi. Stanęła w nich jakaś sylwetka, chyba mężczyzna. Nie miałam nawet siły się podnieść.
Wampir podszedł do mnie i przyjrzał mi się uważnie. Potem wyjął coś z kieszeni, błysnęła stal, a po chwili poczułam, że coś ścieka mi do ust. Piłam chciwie, woląc nie myśleć, co piję.
Już po paru minutach polepszyła mi się ostrość widzenia, kolory przestały się mieszać, mój nos zaczął rozróżniać większą gamę zapachów, a ja poczułam się pełna energii.
Po prostu żyć, nie umierać.
Dlatego dopiero teraz zauważyłam, że wampirem stojącym przede mną jest Adam. Uśmiechnął się.
- Obudziłaś się – powiedział.
- Naprawdę? - mruknęłam, oglądając ślad po ranie na brzuchu, która teraz już prawie się zasklepiła.
- Podoba ci się nowe wcielenie?
- Nie.
Wampir wydawał się zaskoczony.
- Nie?
- Nie – stwierdziłam twardo. - Nie chcę być żadnym pieprzonym krwiopijcą, chcę być człowiekiem! - wydarłam się na niego.
- Obawiam się, że na tym etapie nie można już składać reklamacji – Uśmiechnął się paskudnie.
- Och, zamknij się – prychnęłam.
- Ludzie – wypluł. - Ty im pomagasz, a tak ci się odwdzięczają... ja tu chciałem dobrze, a ty...
Westchnął teatralnie i pokręcił głową.
- Chcesz dobrze? - spytałam napastliwie. - W takim razie mnie wypuść.
- Twoja wola.
Ukłonił się i wskazał na drzwi. Powstrzymałam odruch kopnięcia i wyszłam.
Ruszyłam w prawo, niejasno kojarząc położenie dziedzińca. Mijałam nieumarłych. Niektórzy patrzyli na mnie dziwnie, ale nikt mnie nie atakował ani o nic nie pytał. Kiedy po półgodzinie błądzenia dotarłam w końcu do wyjścia, tam o mur opierał się Adam.
- Nie odchodź. Zostań z nami – powiedział cicho.
- Nie mogę – Wzruszyłam ramionami. - Ja nie należę do tego świata.
- Za paręnaście godzin znowu odezwie się w tobie Głód. Co zrobisz?
Unikałam jego wzroku. Nie wiedziałam, jak to będzie. Chciałam po prostu odejść z tego miejsca przesączonego śmiercią.
Zanim zdążył zareagować, wampir chwycił mnie za ramiona i przyszpilił do ściany.
- Wwalasz się do naszej kryjówki, zabijasz A'rie, zostajesz ugryziona... tak po prostu niszczysz mi życie, a teraz chcesz stąd wyjść? Tak? - zadrwił.
- Taki mam zamiar.
Starałam się wyrwać, ale był za silny. Przestałam i skierowałam na niego swoje spojrzenie.
- Zostań – jego głos był twardy. - Nie należysz już do nich... jesteś mo... jesteś nasza. Nie wrócisz, rozumiesz? Nie przyjmą cię tam! Odrzucą... nie mogą ścierpieć odmienności. Tego, że ktoś jest lepszy od nich. Tu znajdziesz wszystko, czego chcesz... śmierć.. będziesz mogła zabijać... a przecież tego właśnie chciałaś, prawda? Zemsty za ojca, za przyjaciół, za... kto wie, może nawet siostrę? Ją też w to wciągnęłaś, nie? W swoją prywatną wendetę?
Uderzyłam go w twarz.
- Skończ! - krzyknęłam.
Potarł w zamyśleniu zaczerwieniony policzek, cały czas trzymając mnie drugą ręką.
- Prawda boli, co? W takim razie, skoro nie chcesz, to cię nie zatrzymuję... i tak tu wrócisz. Tylko nie spodziewaj się, że przyjmiemy cię wtedy kwiatami.
- Nie spodziewam się – warknęłam. - I tak nie zamierzam tu wracać. Zamierzam systematycznie utrudniać ci życie.
- I vice versa, moja droga – powiedział, kiedy już odwróciłam się, żeby odejść. - Twoją broń znajdziesz w swoim obozowisku. Żegnaj, Tancerko.
- Żegnaj, Wampirze.

Rzeczywiście, moje drogocenne miecze i sztylety leżały przy plecaku. Oczywiście aurorów przy nim nie znalazłam, widocznie albo uciekli i już są w Ministerstwie, albo zostali... usunięci. Odsunęłam od siebie skojarzenie, że krew Adama mogła zawierać w sobie przykładowo krew Hermiony, spakowałam się i podeszłam do strumyka. Przemyłam się i ubrałam czyste ciuchy. Zastanawiałam się, gdzie teleportować się najpierw – do Ministerstwa, czy do domu? W końcu stwierdziłam, że lepiej chyba najpierw złożyć raport. Wyszeptałam zaklęcie i już po chwili zniknęły mi sprzed oczu łąki i zamek, a pojawiła się drewniana boazeria, fontanna, mnóstwo uzbrojonych aurorów, winda... zaraz, zaraz, jakie mnóstwo uzbrojonych aurorów?
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, dwóch „miśków” chwyciło mnie między siebie, tuzin pozostałych wycelował we mnie różdżki, a jakiś cep wyciągnął w moją stronę krzyżyk. Zauważyłam mimochodem, że każdy ma czosnek zawieszony na szyi i coś srebrnego.
Jezus, Maria, co za kretyni...
Nie miałam czasu, musiałam skontaktować się z szefem wydziału. Strząsnęłam z siebie ręce aurorów (wampirza siła – plus dla Adasia!) i ruszyłam przed siebie. Usłyszałam krzyk zaklęcia i uchyliłam się. Czarodziej obok mnie padł na ziemię. Ruszyłam dalej przez tworzący się korytarz, aż mignęła mi brązowa, rozczochrana czupryna.
- Miona!
Tłum rozstąpił się. Nie mogłam uwierzyć, że ta inteligentna, zdrowo myśląca dziewczyna ma w rękach srebrny krzyżyk.
- O co chodzi? - spytała trochę piskliwie, wyciągając przed siebie narzędzie.
Przesunęłam się w bok i następny mężczyzna został poczęstowany Drętwotą zaserwowaną przez kolegę.
- Co tu się dzieje? - spytałam niecierpliwie.
Wtedy, jakby nagle wszyscy się obudzili, poczułam wbijające się we mnie różdżki, a parę innych wycelowanych we mnie.
Z tłumu wyszedł Potter, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
- A nie mówiłem, Miona? - spytał ostro. - Zrobili to z nią.
- Ale, Harry, jeśli to nadal Mirian...
- To nie jest Mirian! To wampir, rozumiesz?! Krwiożercze, podstępne, złe stworzenie, które... które...
- Kontynuuj – poprosiłam.
Mężczyzna prychnął, co miało zapewne znaczyć, że nie ma na ten temat nic do powiedzenia..
- W takim razie ja już sobie pójdę – zaproponowałam.
- Cze...
Nie zwracając na niego uwagi, przełamałam kilka różdżek, wykonałam zgrabną gwiazdę, uciekając przed czarami i jednym skokiem znalazłam się w windzie. Słyszałam, jak zaklęcia rozwalają się o metalowa powłokę.

Że Harry, rozumiem, Rona ścierpię, ale Miona? Wściekła, stukałam nerwowo kostkami placów o pulpit z przyciskami.

Dryndnęło i w końcu dotarłam do Wydziału. Zapukałam do pokoju szefa, usłyszałam „proszę” i weszłam.
Ten, dzięki Bogu, nie miał czosnku, srebra ani krzyżyka. Na biurku, luźno, jakby przypadkiem leżał zwykły miecz. Mężczyzna wskazał mi fotel.
- Witaj. Po Przemianie?
Skinęłam głową.
- Wzięłaś lek?
- Tak.
- Kiedy ostatnio piłaś?
- Trzy godziny temu.
- Za ile się spodziewasz?
- Wieczorem albo rano.
- Jak do tego doszło?
- Pojedynek, trzy wygrane, ostatnią przegrałam.
- Kto?
- Przywódca klanu.
- Są tam jeszcze?
- Nie wiem, ale raczej tak.
- Rozumiesz sama, że trochę trudno będzie ci teraz pracować na tym stanowisku?
- Możnaby wykorzystać projekt Melody...
Łowca westchnął.
- Pogadam z ministrem, wyjaśnię mu sytuację. Może się zgodzi.
- I mógłby pan odesłać tych aurorów z dołu?
- Jakich aurorów? - spytał ostro.
- Potter i reszta ściągnęli ich na mnie.
- Pogadam z ich szefem – Adam mógł mu pozazdrościć uśmiechu. - Idź do domu, wyślę ci sowę, jak się czegoś dowiem.
- Okay – odpowiedziałam lakonicznie i wyszłam z gabinetu. Poprawiłam plecak i wyciągnęłam wcześniej schowaną różdżkę.
Lubiłam go właśnie za to – dobre podejście do wszystkich pracowników, rzeczowość, szybkość reakcji...
Z dołu dosłyszałam ochrypły wrzask. Przebijały się do mnie takie słowa, jak „gówniarze”, „kretyni”, „nagana”, „bezrobotny”, „kwalifikacje”, „IQ” albo „temperatura pokojowa”.
Wzruszyłam ramionami i deportowałam się.

W domu nic się nie zmieniło.
Moja sąsiadka, którą poprosiłam o opiekowanie się kotem i kwiatami, sprzątała co jakiś czas, więc mieszkanie wyglądało dużo lepiej, niż przed moim wyjściem. Rzuciłam plecak w przedpokoju i rozwaliłam się na kanapie. Na brzuch wskoczył mi kot, spróbował rozdrapać ranę, ale w końcu dał się pogłaskać.
Wpatrywałam się w słońce, widoczne między żaluzjami i obawiałam się tego, co będzie, gdy zajdzie.
Dosyć. Nie mogę o tym myśleć.
Wstałam, zrzucając z siebie kota, który miauknął rozdzierająco i podeszłam do plecaka. Mikstury powsadzałam do szafek, linę, strzałki czy inne drobiazgi schowałam, sztylety oczyściłam z krwi i wsadziłam do futerałów na ścianach, plecak rzuciłam w kąt pokoju. Wyjęłam katanę, ostrożnie wymyłam. Chwyciłam do ręki osełkę i, siedząc na balustradzie balkonu, powoli ostrzyłam klingę.
Nie wyobrażałam sobie tego życia... prawie nieskończonego, dopóki nie przetnie jego linii jakiś łowca czy inny wampir. Życia istoty przeklętej.
Oparłam się plecami o ścianę, chowając twarz w winorośli. W dół, w górę, w dół, w górę... dźwięk był niemiły, ale ostrze robiło się z każdym ruchem coraz bardziej ostre. Nagle osełka ujechała. Zobaczyłam małe wyszczerbienie, widocznie jeszcze z walki z dziewczyną Adama. Ludzie nie umieją uszanować mieczy...
W dół, w górę, w dół, w górę... mój ojciec dużo czasu spędzał na ostrzeniu, mówił, że to go wycisza, że może wtedy odetchnąć, pomyśleć... potrzebowali dwudziestu i to czystokrwistych, żeby go wykończyć. Na moich oczach.
W dół, w górę, w dół, w górę... Eva też na to patrzyła. Ale ona nie chciała zemsty, twierdziła, że to nie zwróci mu życia. Była aurorką, chociaż ojciec się temu sprzeciwiał, ale została nią, zawsze miała to, co chciała. Była jego ulubienicą. A kiedy zginęła, zabita przez to... zwierzę... gdyby wtedy żył, może wszystko byłoby inaczej.
W dół, w górę, w dół, w górę... a ja zostałam sama, dwudziestolatka, której nikt już nie tłumaczył, że ran nie leczy się krwią, że zemsta jest jak narkotyk - ciągle chcesz więcej.
W dół, w górę, w dół, w górę... ten miecz należał do niego, wyciągnęłam go z jego rąk, tego, co z nich zostało.
Spojrzałam w słońce; ciemniała na nim jakaś plama, która zwiększała się z każdą chwilą. Rozpoznałam sowę i zdziwiłam się, bo nie oczekiwałam wiadomości od szefa tak szybko.
Sowa przyniosła jednak Prorok Codzienny. Rzeczywiście, zapomniałam o jego prenumeracie. Odłożyłam ostrożnie miecz na ziemię i nie schodząc z balustrady przerzuciłam leniwie strony. Niekompetentny Minister... wybory miss czarodziejek... korupcja w Departamencie Magicznych Gier i Sportów... rozgrywki quidditcha...
- Same bzdury – powiedziałam na głos, perfekcyjnie trafiając gazetę w kosz.
Chwyciłam miecz i wróciłam do ostrzenia. W górę, w dół, w górę, w dół...
W końcu doszłam do wniosku, że moja katana jest wystarczająca ostra. Zeskoczyłam zgrabnie z balustrady, zamknęłam drzwi na balkon, położyłam miecz na stojaku na kominku i wyszłam do kuchni zrobić sobie coś do jedzenia.

Zbliżała się ósma. Niecierpliwie wypatrywałam sowy, co chwila odrywając wzrok od czytanej książki o wampirach.
W końcu zostawiłam uchylone okno i poszłam do łazienki, aby doprowadzić moją fryzurę do stanu używalności. Właśnie byłam w połowie awantury skierowanej do kota o bawienie się moimi frotkami, gdy podleciała do mnie sowa. Z ulgą odwiązałam liścik, ale zamiast znajomego, niechlujnego pisma mojego szefa, ujrzałam zupełnie inne – ostro zaznaczone, równe, aż ziejące zimnem.

Pamiętam, mówił: ach, chciałbym sobie postrzelać.
Wiesz, do dziewczyn na ulicy
W biały dzień, teraz.
Nie do zwykłych dziewczyn, ale do tych najpiękniejszych.
Chciałbym patrzeć im w oczy. jak marnieją i więdną.
Mówił: ciekawe, jak to jest tak naprawdę zabić,
W rękach trzymać przeznaczenie, jego panem być.
Wiesz, chciałbym, może byśmy tak kiedyś na ulicy,
W jakimś ciemnym miejscu, tak, by nikt nie widział.*


Nie było podpisu. Oczami powoli rozszerzającymi się ze strachu wpatrywałam się w tekst, doskonale wiedząc, że to od Adama. Ale o co...
Nie do zwykłych dziewczyn, ale do tych najpiękniejszych...
Wybory miss! Cholerny świat!
Szybko wzięłam miecz z kominka, wyciągnęłam gazetę ze śmietnika, spojrzałam na adres i wybiegłam.
Impreza miała miejsce w Czarodziejskim Centrum Kultury, umiejscowionym na Pokątnej. Szybko przeleciałam przez Dziurawy Kocioł, nawet nie witając się ze znajomymi, niecierpliwie czekałam na otwarcie się bramy, a potem pobiegłam ulicą, licząc numery.
Zatrzymałam się przed okazałym budynkiem. Poprawiłam fryzurę, ułożyłam miecz na plecach i weszłam.
W ogromnej sali, wypełnionej po brzegi, panowały ciemności. Jako wampir miałam w tej chwili infrawizję, ale jeszcze dość ograniczoną, ze względu na brak przyzwyczajenia oczu. Zaklęłam, wzrokiem przeczesując salę, ale nigdzie nie dostrzegłam kogoś, kto mógłby choćby przypominać nieumarłego. Ostrożnie przeszłam się do garderoby. Kiedy szłam przez korytarz, odniosłam wrażenie, że coś przemknęło przede mną. Zatrzymałam się, nasłuchując, ale nie dotarł już do mnie żaden dźwięk. Ruszyłam dalej.
Wyciągnęłam miecz z pochwy i powoli, krok za krokiem, przechodziłam obok kolejnych drzwi, wytężając słuch. W końcu zacisnęłam zęby, poprawiłam uchwyt i weszłam do jednego z pokoi.
Siedział w nim sobie spokojnie Adam, z ustami przy szyi młodej kobiety. Bynajmniej nie zmieszał się, kiedy weszłam. Podniósł głowę i uśmiechnął się, upiornym, krwistoczerwonym uśmiechem.
- Poczęstujesz się? - zaproponował.
- Nie, dziękuję – odpowiedziałam z odrazą. - Czego chcesz?
- Pomyślałem, że warto by ci było wyjaśnić parę spraw... ale lepiej stąd wyjdźmy.

Już po chwili znaleźliśmy się na Pokątnej. Refleksy w szybach sklepów gasły powoli. Zachodziło słońce. Szliśmy w milczeniu, nie odzywając się do siebie.
- Jesteś zmutowanym wampirem – oświadczył nagle.
Obróciłam się w jego stronę, spoglądając z niedowierzaniem.
- Ponieważ ja jestem... inny, ty też jesteś inna – ciągnął. - Jestem wynikiem eksperymentu genetycznego, mającego na celu wynalezienie odtrutki doskonałej na wampiryzm. Wiem, że brzmi to niby cytat z jakiegoś bardzo lichego filmu science-fiction, ale to prawda. Złapali mnie, kiedy byłem młody i trochę pobawili się moim DNA. Zwykle dniowce mają krótkie życie... my mamy trochę dłuższe. Natomiast animagia... oczywiście, w nietoperza mogę się zmieniać, ale potrafię również to.
Wciągnął mnie do jakiegoś ciemnego zaułka. Skulił się w sobie, zamknął oczy. Jego oddech stał się bardziej przyspieszony.
Powstrzymałam krzyk, kiedy z jego pleców, rozrywając skórę i szatę, wydostały się dwa czarne skrzydła.
- To.. trochę boli – powiedział przytłumionym głosem. - Ale jest bardzo pożyteczne. Jeśli kiedy chcesz, to możesz spróbować. Po prostu skup się i pomyśl o tym.
Skinęłam głową, nadal pod wrażeniem.
- Aha, i nie próbuj nasyłać na mnie swoich kumpli... dosyć osób już zginęło. Chciałbym ci też coś dać... powinno ci się przydać.
W czasie całej tej rozmowy zastanawiałam się gorączkowo, czemu jeszcze go nie zabiłam. Nie doszłam do żadnego konkretnego wniosku, więc milczałam.
Wampir wręczył mi paczkę. Była wielkości małego telewizora, zgrabnie zapakowana i obwiązana sznurkiem. Dźwięczała dziwnie.
- Otworzysz to dopiero w domu – powiedział. To nie była prośba, to było zwykłe stwierdzenie faktu.
- Okay.
Odwrócił się i zniknął.

Usiadłam w fotelu i położyłam pudełko na stole, głaszcząc jedną ręką kota siedzącego mi na ramieniu. Wzięłam sztylet i rozcięłam sznurek.
Na samej górze leżała kartka.

Myślę, że wystarczy na jakiś miesiąc.

Zdjęłam styropianową osłonkę i ujrzałam chyba z trzydzieści równo poustawianych buteleczek wypełnionych czymś czerwonym. Powstrzymałam się i tylko włożyłam wszystkie do szafki.
Kolejna karteczka.

Resztę otworzysz dopiero w piątek.

Za dwa dni? Czy on jest taki naiwny, że sądzi, iż będę czekać... Właściwie to dobrze wiedziałam, że będę czekać.
Odłożyłam paczkę na ziemię i rozciągnęłam się na sofie. Czułam, jak żołądek skręca mi się z głodu. Postanowiłam poczekać na sowę od szefa.
Po chwili coś zastukało w szybę. Otworzyłam okno. Ptak wleciał, rzucił list na stół, uciekł przed atakiem mojego kocura i usadowił się na lampie, najwyraźniej czekając na odpowiedzieć.

Droga Mirian!
Wyobraź sobie, że ci kretynie nie chcieli się zgodzić. Dopiero, kiedy wyjaśniłam ich ile i czyje tyłki ratowałaś, z ociąganiem przystali na mój projekt. Będziesz dostawać zastrzyki co dwa dni.
Masz się zgłosić jutro o 9.00 u doktor Foresby.


Fajnie.
Będę pobierać zastrzyki od najbardziej znienawidzonej koleżanki ze studiów.
Zapowiada się naprawdę świetny tydzień.
Westchnęłam.

*To fragment ze znanej piosenki Myslovitz „To nie był film”.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:33, 18 Lut 2006    Temat postu:

Ha ha! Wreszcie, wreszcie skończyłam Tancerzy nr pięć! Po wielu dniach mordęgi, przeplatanego brakiem neta i niedzialającą klawiaturą (alt l - nadal nie mam... no, tej litery po l, a przed m). Ale jakoś udalo mi się to skończyć i oto jest - mieszanka akcji, poczynając od romasnu, a kończąc na walce.
W 3/4 sprawdzone przez Vam, ale ponieważ nie chce mi się czekać, aż dorwie się do kompa i sprawdzi, będę najwyżej poprawiac na bieżąco.
Zapraszam do lektury.

5. Bal.

Dzień zaczął się naprawdę pięknie, bo burzą z piorunami. Mokra i zła dotarłam wreszcie do Ministerstwa, przeklinając kota, który złamał moją różdżkę. Wykręciłam numer w budce, burknęłam nazwisko do słuchawki i już po chwili znalazłam się na dole.
Wjechałam windą na górę i weszłam do swojego gabinetu. Głodna i zmarznięta, rzuciłam przemoczony płaszcz na krzesło.
- Widzę, że już przyjechałaś – przywitała się wesoło Agnes.
Spojrzałam na nią spode łba. Agnes była moją koleżanką z drużyny i tylko z powodu tamtej wizyty w krypcie zostaliśmy rozdzieleni. Była wysoką blondynką o niebieskich oczach, opalonej cerze i zupełnie nie przypominała płatnej zabójczyni, którą rzeczywiście była. Widocznie wróciła już ze Stanów.
- Słyszałam, że miałaś jakiś wypadek na akcji, ale nikt nie chce mi nic powiedzieć... o co chodzi?
Poza kotem była moją jedyną przyjaciółką, więc powstrzymałam sarkastyczną odpowiedź i po prostu się uśmiechnęłam.
Prawie się przewróciła. Płynnym ruchem wyciągnęła miecz z pochwy i po chwili miałam ostrze przy gardle. Nawet nie drgnęłam, patrząc na nią uważnie.
- Schowaj to, zanim się pokaleczysz – odpowiedziałam cicho.
Potrząsnęła głową, jakby starając się odgonić myśli. Posłała mi spojrzenie pełne lęku.
- Jak to się stało?
Opowiedziałam jej pokrótce przygodę, z niewyjaśnionych dla mnie powodów omijając moją rozmowę z Adamem przy bramie i nasze ostatnie spotkanie.
Jak na mój gust, to ostatnio było zbyt dużo niewyjaśnionych powodów. Westchnęłam.
- Biedna – powiedziała ze współczuciem. - To musi być straszne...
- Jest – Spojrzałam na zegarek. - Sorry, ale czeka na mnie Foresby, mam spotkanie, a wolę się nie spóźnić...
- Pewnie. Będę tutaj, jakby co.
Ruszyłam do windy i już po chwili znalazłam się w Departamencie Kontroli Nad Magicznymi Zwierzętami. Szłam korytarzem, z lewej i prawej słysząc dziwne odgłosy zwierząt i magicznych stworzeń. Coś zaśmierdziało okropnie i przez chwile zastanawiałam się, czy czasem nie mają tu chorego hipogryfa.
W końcu doszłam do ostatnich drzwi w holu, zapukałam grzecznie i czekałam. Otworzyły się, a ja ujrzałam sterylnie czyste laboratorium i jedną z najbardziej znienawidzonych przeze mnie twarzy.
Doktor Elisabeth Foresby, absolwentka magicznej zoologii, ukończyła studia na poziomie -W.
Kobieta, która zniszczyła mi życie.
No, może trochę przesadzam. W każdym razie mocno nadwyrężyła jego stabilność.
Wszystko zaczęło się, jak to zwykle bywa, od chłopaka. Był na naszym kierunku. Dodatkowo, tak jak ja, uczęszczał na zajęcia z walk.
Traf chciał, że spodobał się Elis.
Elis była wtedy .jedną z moich bliższych koleżanek. Umówiłyśmy się, że ja go poznam, a potem przedstawię jej.
Niestety, jakoś tak się stało, że zakochałam się w nim.
No i klasycznie – zdradzona koleżanka, zemsta, on odchodzi. Właściwie to wszystko może wróciłoby do normy (w końcu to była też moja wina), gdyby nie to, że pięć dni później zaczęła z nim chodzić.
To też da się przeżyć, w końcu tego zawsze chciała, a ja nie byłam znowu taka wredna, żeby jej tego zabronić.
Sęk w tym, że dowiedziałam się, dlaczego ze mną zerwał. Elis rozpuszczała o mnie plotki.

Powiedzmy, że opinia „lekkie obyczaje” była bardzo delikatna w porównaniu z tym, co słyszałam.

- Witaj, Mirian.
- Witaj, Elis.
- Widzę, że przyszłaś do mnie z prośbą o pomoc.
Dobrze wiedziała, że nienawidzę o coś prosić i teraz rozkoszowała się tą chwilą satysfakcji. Nie zamierzałam się jednak poddać tak łatwo.
- Przyszłam, bo tak mi rozkazano – odpowiedziałam sztywno.
- Tak? - głos kobiety zadrgał wściekłością. - Więc jeśli nie chcesz, możesz stąd odejść.
- Rób, co masz robić – zdenerwowałam się. Ostatni raz piłam dwadzieścia cztery godziny temu i coraz bardziej puszczały mi nerwy.
Elis wzruszyła ramionami, ale chyba zrozumiała, że nie wydusi ze mnie upragnionego „proszę”. Skinęła na swojego asystenta, który podszedł do lodówki i wyjął stamtąd mały woreczek. Widać laboratoria czarodziei nie różnił się specjalnie od pracowni mugoli.
- Zdejmij broń i płaszcz, a potem usiądź na tym krześle – Elis wskazała mi fotel z dziwnymi pasami przy poręczach. Tu zaczynały się sprawy służbowe, więc porzuciła swój jadowity ton i zajęła się ważniejszymi rzeczami.
Posłusznie odpięłam od pasa miecz i powiesiłam go na wieszaku razem z płaszczem. Usiadłam i z ciekawością zaczęłam przyglądać się naukowcom. Elis wyjęła z szuflady jednorazową strzykawkę, założyła igłę i wbiła w podany worek. Wskazała mnie asystentowi, który podszedł i przywiązał mi ręce do krzesła. Nie protestowałam.
Pani doktor podciągnęła mi rękaw bluzki, przemyła miejsce ukłucia i wbiła igłę. Podejrzewałam, że może chamsko „nie trafić” w żyłę, ale profesjonalizm zwyciężył i po chwili ciecz została wprowadzona w krwioobieg.
Poczułam znajome uczucie odświeżenia, przeszedł mnie dreszcz i w tej chwili zrozumiałam, po co były tu pasy. W pierwszym odruchu, odruchu wampira, chciałam rzucić się na medyków. Szarpnęłam się i dopiero ból w nadgarstkach przywrócił mnie do rzeczywistości. Potoczyłam wokoło nieprzytomnym spojrzeniem, zamrugałam i dopiero teraz zauważyłam, że Elis przygląda mi się uważnie.
- Jak się nazywasz? - spytała niespodziewanie.
- Mirian Filltroy – Nie rozumiała, po co mnie pyta, ale odpowiedziałam całkiem odruchowo.
- Dobrze. Jest już sobą, możesz ją rozpiąć, Philip.
Asystent podszedł do mnie ostrożni, z wyrazem pewnego wstrętu na twarzy odpiął pasy i jak najszybciej odsunął się ode mnie. Nie zwróciłam na to uwagi, wpatrując się w Elis.
- Przyjdziesz tu za dwa dni o tej samej godzinie – ocknęła się po paru minutach ciszy. Odwróciła się i podeszła do stołu, przekładając ułożone na nim narzędzia. - Coś jeszcze? - spytała.
Nic nie odpowiedziałam. Podeszłam do stojaka i wzięłam stamtąd swoje rzeczy. Wyszłam, nie mówiąc ani słowa.
Wróciłam na piętro i zasiadłam do swojej roboty.
Przez resztę środy, cały czwartek i przedpołudniową część piątku zaczęłam powoli rozumieć, o co chodziło Adamowi, kiedy twierdził, że nie przyjmą mnie z powrotem.
Dawni znajomi odnosili się do mnie trochę z lękiem, trochę chłodno, przyjaciele jakoś mnie unikali. Agnes próbowała mi to wytłumaczyć.
- Stałaś się tym, na co polują od lat. Przecież to oczywiste, że nie mogą zachowywać się w stosunku do ciebie tak samo.
Może i oczywiste, ale przecież nie zaczęłam szczerzyć na wszystkich kłów, latać po całym Ministerstwie czy wracać z przerwy obiadowej z zakrwawioną twarzą. Nie chciałam zrozumieć, dopuścić do świadomości tego, że coś mogłoby się zmienić.
Że Adam mógłby mieć rację.
Ta myśl przypomniała mi o paczce. Postanowiłam zaraz po powrocie do domu rozpakować ją do końca.
Tymczasem z pracy wracałam wyjątkowo zła i rozgoryczona. Na korytarzu spotkałam Śniętą Trójcę – aurorów, którzy przecież spędzili ze mną ponad tydzień w jednym obozie – odwracającą się na mój widok. Hermiona chciała coś powiedzieć, ale Harry ją powstrzymał i prychnął. Ron milczał, ale jego wzrok mówił: „po co mam się wypowiadać, skoro moje zdanie i tak nie będzie traktowane tak samo ważnie, jak zdanie tej dwójki?” Biedny Ron, trzeci koniec miotły w tej Drużynie Marzeń.

Miałam ochotę coś zabić; była to chęć zupełnie niezależna od mojej wampirzej natury, ale bardzo bliska instynktom łowcy i odpowiadająca mojemu stanowi psychicznemu.
Weszłam do domu i nawet się nie rozbierając, otworzyłam paczkę. Wyrzuciłam kartkę, pozostałą po moich ostatnich oględzinach i zdjęłam ochronną folię. Pod nią był biały, lekko świecący materiał, delikatny i cienki. Wyciągnęłam ostrożnie tkaninę. Rozwinęła się.
Trzymałam w rękach piękną suknię, prostą i cudowną w tej swojej prostocie. Czułam pod palcami zimny jedwab. Oglądałam długie rękawy, niezakrywające ramion i rozszerzone przy końcach. Długi dół, lekko falisty i równie szeroki jak rękawy, leżał teraz nie ziemi.
Szybko zdjęłam z siebie ubranie i założyłam suknię, czując zimny materiał gładzący ciało. W pierwszej chwili odniosłam wrażenie, że mogę w niej przypominać jakąś mniszkę, ale stanęłam przed lustrem i westchnęłam.
Wyglądałam przecudnie, ale wątpiłam, czy ktokolwiek w tej sukni mógłby wyglądać brzydko. Rękawy sięgały aż do kostek palców, a dół wlókł się po podłodze. Chwyciłam leżący w pudle złoty pasek i przewiązałam się nim.
Odwróciłam się od lustra i dopiero teraz zauważyłam kartkę papieru, która musiała wypaść z sukni. Rozwinęłam pergamin.

”Mam nadzieję, że spodobała ci się ta suknia. Trochę zachodu kosztowało mnie jej zdobycie .
Zapewne zastanawiasz się, czemu podarowałem ci taki prezent. Muszę przyznać, że nie zrobiłem tego zupełnie bezinteresownie. Wystąpił po prostu pewien problem natury czysto formalnej – dzisiaj mamy pełnie księżyca, a ja obiecałem spotkać się z paroma znajomymi na balu. Ze względu na to, że moja wcześniejsza partnerka nie żyje, a głupio byłoby się pokazać samemu, stwierdziłem, że zaproszę ciebie.
Przyjdę po ciebie dziś wieczorem.
Adam”


Przez chwilę poczułam chęć, aby w tym czasie wyjść z domu, po prostu nie iść tam. Dać sobie spokój z całym światem wampirów, spróbować zapomnieć o tym, zacząć żyć jak normalny człowiek.
Były trzy powody, dla których tego nie zrobiłam:
Pierwszy to taki, że wiedziałam, iż nie mogę już wrócić. Czułam w sobie więź z tym światem, do którego zostałam wprowadzona siłą, światem, z którym walczyłam całe życie. Byłam z nim związania całym swoim brakiem duszy, jak to podobno jest z wampirami.
Drugi powód to pewne poczucie winy ze względu na śmierć A'rie. Mimo iż wiedziałam, że to przecież ona spowodowała walkę, obwiniałam się pośrednio o jej śmierć.
Trzeci powód przemawiał do mnie o wiele bardziej:
Adam by mnie po prostu zabił, gdybym nie przyszła.
Miałam niejasne podejrzenia, że wcale niekoniecznie w sensie metaforycznym.

Nagle ktoś zadzwonił do drzwi, przerywając moje rozmyślania. Wstałam z fotela i, potykając się o skraj sukni, przekręciłam zamek i otworzyłam drzwi.
- Och... cześć, Mir.
- Witaj, Thomas.
Oczywiście, był jeszcze Tom. Był naszym (łowców) zbrojmistrzem. Zajmował się wyszukiwaniem fajnych, małych, a przede wszystkim szybkich czarów, umagiczniał broń, organizował sprzęt i zamawiał mikstury.
Teraz wpatrywał się we mnie wytrzeszczonym spojrzeniem.
- Wylatujesz gdzieś? - wykrztusił w końcu.
- W tej chwili nie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Była siódma.
Tom wyraźnie się rozluźnił.
- Odlot ciuch – ocenił.
Styl mówienia chłopaka w pierwszym momencie doprowadzał albo do rozpaczy, albo do szaleństwa, zależnie od poczucia estetyki odbiorcy. Moja grupa zdążyła się już do niego przyzwyczaić, ale wszystkich nowych za każdym razem zaskakiwał ten dziwny gość w okularach, który zwykł mówić slangiem tak płynnie, że człowiek zastanawiał się, czy to czasami nie on mówi niegramatycznie.
- Pomyślałam, że wyskoczymy gdzieś razem – zaproponował chłopak. - Żeby oblać twój udany powrót z misji.
- Czy udany, to nie wiem... - stwierdziłam z ociąganiem, przeciągając ręką po szyi i wyczuwając dwie rany, które już nigdy nie miały się zagoić.
- Daj spokój! Wiesz, jakie wampiry są ekstra? Mają taki wypas możliwości, że odlatujesz!
- Może i racja – zgodziłam się.
- To co, idziemy do knajpy? - Tom wyszczerzył zęby.
- Sorry, ale nie – Spojrzałam na zegarek. - Muszę wyjść wieczorem, ale jak chcesz, to wejdź, pogadamy trochę przy herbacie, opowiesz mi, co się działo, jak mnie nie było.
Tom wyraźnie posmutniał, ale nie zareagowałam i poszłam się przebrać. Po chwili wróciłam, zagotowałam wodę i usiadłam w kuchni naprzeciwko przyjaciela.
- Gadaj, co się działo? Normalnie – zaznaczyłam.
- Żadnych większych wyskoków nie było – oświadczył przeciągle. - Były pojedyncze akcje, to tu, to tam, gdzieś jakieś wyjątkowo wredne zombie, tutaj mała wiwerna. Raz zdarzyło się coś naprawdę wrednego, ale okazało się, że to smok i nie podpada pod nas. A szkoda – dodał z żalem. - Zrobić sekcję zwłok smoka...
Westchnęłam. Każdy ma lekkiego bzika, a wariactwo Toma przejawiało się zwykle w dokładnym badaniu niebezpiecznych przedmiotów i zwierząt, żeby sprawdzić, jak działają. Gdyby mógł, wziąłby pod skalpel bombę atomową.
- I co dalej? - przerwałam jego rozmyślania.
- Dalej? - ocknął się. - Och, już właściwie nic. Natrafiliśmy na jakieś dziwne morderstwa, które wyglądały na wampira, ale to dostali aurorzy – wypluł. - Mam nadzieję, że połamali sobie na tym różdżki.
Chrząknęłam na znak, żeby kontynuował.
- Poza tym ludzie wciąż pisali w związku z atakami gnomów. Wiesz, teraz lato i mają napaście na ogródki. Idioci – prychnął. - Tak jakby łowcy mieli latać za każdym nędznym szkodnikiem... W każdym razie było dość spokojnie, nikt nie zginął, nikt sobie niczego nie połamał, nie przypalił, nie zgniótł, nie skręcił, nie urwał, nie odciął, nikt nie został poszkodowany ani fizycznie, ani psychicznie – wyliczał. - A jak u ciebie? Słyszałem co prawda trochę od innych, ale... - zawiesił głos, co miało oznaczać, że on czeka na moją wersję wydarzeń.
Opowiedziałam mu akcję, omijając starym sposobem spotkanie z Adamem, co już zaczynało wchodzić mi w nawyk.
- Bujasz! Wypuścił cię? - spytał z niedowierzaniem, gdy skończyłam.
- Tak.
- Tak bez niczego?
- Tak.
- Masochista! Przecież jak tam wrócisz i się do niego dorwiesz, to go zabijesz... - urwał i spojrzał na mnie z ukosa. - Prawda, Mir?
Unikałam jego wzroku. Od męki wyjaśniania wybawił mnie dzwonek – ktoś ponownie dobijał się do drzwi. Z ulgą podeszłam i otworzyłam.
Była ósma.
Spadłam ze smoka na wiwernę.
- Hej, Adam – przywitałam się.
Tom podszedł i ciekawie zaglądnął mi przez ramię (co nie było specjalnie trudne przy jego wzroście), żeby sprawdzić, kto przyszedł.
Odsunęłam go i wpuściłam do środka wampira. Widziałam, przekręcając klucz, jak ci dwoje mierzą się wzrokiem.
Oj...
- Tom, to jest Adam, wampir, Adam, to jest Tom, łowca.
- Miło mi – powiedział chłodno Adam.
- Cała przyjemność po mojej stronie – zapewnił Tom, mrużąc oczy i mierząc go wzrokiem.
Powietrze zaiskrzyło.
- Może usiądziecie? - zaproponowałam luźnie sztucznym tonem.
- Widzisz, Mirian, chciałbym wyjść w miarę wcześniej, jeśli ci to nie przeszkadza, więc niestety muszę zrezygnować z tej zapewne szalenie interesującej dyskusji... - stwierdził słodko Adam.
- Zapewne – powtórzył Tom.
- Ale zostań choćby na chwilę, bo muszę się przebrać. Nie sądziłam, że przyjdziesz tak wcześnie.
Kiedy weszłam do pokoju, zauważyłam, że Tom idzie za mną.
- Nie mówiłaś, że wychodzisz z wampirem! - syknął.
- Co za różnica? - zdziwiłam się.
- To krwiopijca!
- Pragnę zaznaczyć, że ja w tej chwili również się do nich zaliczam – stwierdziłam zimno.
- No tak, racja – stwierdził z wahaniem. - Ale on...
- Tak, to on mnie ugryzł – odpowiedziałam znużona. - A teraz pójdziesz i będziesz z nim rozmawiać, a kiedy przyjdę z powrotem, każdy z was będzie miał swoje części na właściwych miejscach. Przez właściwe miejsce dla jego głowy rozumiem jego kark – dodałam ostro. - Zgadzasz się ze mną?
- Tak, Mir – powiedziała z niechęcią.
- Jakoś nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie – stwierdziłam z uniesioną brwią.
- Tak, Mir, nic mu nie zrobię – westchnął.
- W takim razie idź.
Przebrałam się szybko i przeszłam do łazienki, zostawiając uchylone drzwi, żeby słyszeć rozmowę. Biorąc pod uwagę inteligencję obu panów, jest pewnie pełna podtekstów, gróźb oraz aluzji, ukrytych w zawiłych labiryntach uprzejmości i kultury.
- Nie wiedziałem, że Mir wychodzi z tobą – stwierdził Tom.
Czyli „Odczep się od niej, wampirze.”
- Nie musiała ci tego mówić.
„Człowieku, jesteś prochem wobec mnie. Co ty do niej masz?”
- Jesteśmy przyjaciółmi. Długo.
„Więcej niż ty, krwiopijco.”
- Ach... tak?
„Ale teraz jest wampirem.”
- Tak.
„Jest też łowcą.”
- To cudowne, taka przyjaźń, nieprawdaż?
„Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić swoją przyjaźń?”
- Prawdaż.
„Mniej głęboko, niż ty swój wampiryzm”.
- Szkoda, że czasami urywa się przez głupie błędy i zawiłości życia.
„Jedno moje skinienie i nie żyjesz.”
- Prawdziwa przyjaźń przetrwa wszystko.
„Mam przy sobie miecz.”
- Czasami... ale to rzadkość.
„A ja kły, dwie pary szponów i jestem trzy razy szybszy.”
- Mimo wszystko lepiej mieć przyjaźń i ją utracić, niż nigdy przyjaźni nie przeżyć.
„Zdążę cię nieźle poharatać, zanim mnie zabijesz.”
- Piękna parafraza słów „lepiej kochać i miłość utracić, niż nigdy miłości nie przeżyć”. Czy jednak trafna?
„Ja się regeneruję – ty nie”.
- Nie dane nam jest się tego dowiedzieć.
„Zobaczymy, zobaczymy. Miecz jest srebrny.”
- Mam na temat swoje zdanie.
„Sądzisz, że na mnie podziała, tak?”
- Wypowiedz je, proszę.
„Trochę metalu tu czy tam nikomu nigdy nie pomogło. Możemy to sprawdzić.”
- Jestem gotowa – przerwałam.
Tom wyłożył rękę na stół, ale byłam pewna, że wcześniej trzymał ją na rękojeści. Adam rozluźnił się i spojrzał na mnie ciekawie.
- Wyglądasz pięknie, Mirian – ocenił.
- Przecudnie – dodał Tom.
- Wyśmienicie.
- Bosko.
- Genialnie.
- Zaczepiście.
- Proszę? - Wampir, zdziwiony, przerwał pojedynek na słowa.
- Nieważne – odpowiedziałam szybko. - Wziąść miecz?
- Nie sądzę, żeby był potrzebny.
Weszłam jeszcze na chwilę do pokoju i schowałam tylko sztylet w fałdach materiału.
- Gotowa – oświadczyłam.
- Gdzie idziecie? - spytał obojętnie Tom, narzucając kurtkę.
- Właśnie, Adam, gdzie? - spytałam z ciekawością.
- Nie sądzę, żeby interesowało to naszego młodego przyjaciela – powiedział niespodziewanie ostro.
- Daj spokój – Uśmiechnęłam się.
- Wracamy do zamku – powiedział powoli. - Tam, gdzie byliśmy ostatnio.
- Teleportacja? - spytałam niepewnie.
- Tak... a co?
- Mam złamaną różdżkę.
- Wezmę nas dwoje – Wampir wzruszył ramionami. - To, jak lecimy?
Wyszliśmy na zewnątrz.
- To do zobaczenia, Tom! - pożegnałam się.
- Narka – odpowiedział ponuro.
Adam chwycił mnie za rękę i po chwili znaleźliśmy się w zamku.
Byliśmy w ogromnej sali, która za mojej ostatniej obecności tutaj pełna była potworów i plugastwa... niezwykłych stworzeń, poprawiłam się w myślach. Teraz została wymyta, okna zasłonięte, a przy ścianach stały stoły. W powietrzu unosiły się setki świec, oświetlając pomieszczenie, po którym kręciło się mnóstwo lu... wampirów.
- Paru? - wykrztusiłam. - Znajomych?
- No, może trochę więcej – Uśmiechnął się.
Rzuciłam okiem na tłum. Większość kobiet miała dość ostre makijaże, podkreślone w dodatku przez wyzywające suknie i buty na... jęknęłam, kiedy zobaczyłam długość i średnicę obcasów. Ja przewróciłabym się w tym po dwóch krokach, jeśli w ogóle bym na nich ustała.
Mężczyźni byli ubrani podobnie jak Adam – czarne spodnie, luźno rozpięte u góry białe koszule. Fryzury różniły się między sobą, niektórzy włosy mieli rozpuszczone, niektórzy, tak jak mój towarzysz, w kucykach, niektórzy układali je w niesamowicie fantazyjne fryzury.
Adam chwycił mnie pod ramię i już razem wędrowaliśmy po sali.
- Okłamałeś mnie – syknęłam mu do ucha. - Połowa ludzi nie ma partnerów.
- Ach... teraz sobie przypominam, że chyba nie było to obowiązkowe...
- Jesteś wredny drań, wiesz?
- Dziękuję.
- To nie był komplement.
- Wiem – Adam wyciągnął szyję. - Chodź, przedstawię ci kogoś...
Podeszliśmy do jednego ze stołów, przy którym stała para – młoda dziewczyna i już lekko zasuszony starzec.
- Ta kobieta to lady Lisa, mężczyzna to lord Edward – szepnął Adam. - Podobno dziewczyna poleciała na niego tylko dlatego, że ma pozycję, ale i tak chyba niedługo umrze. Wielka szkoda, bo kiedyś to był całkiem inteligentny mężczyzna i w dodatku przywódca Rady.
Przyjrzałam się wampirzycy, która, tak na marginesie, była bardzo ładna, co przyszło mi przyznać z zazdrością. Starzec za to wydawał się bliższy grobu niż życia.
- Lordzie – powiedział Adam bardzo głośno. - Chciałbym przedstawić ci moją towarzyszkę, łowczynię Mirian.
Starzec zmrużył paciorkowate oczka.
- Co mówiłeś? - spytał ochrypłym głosem.
- To nic nie da – stwierdziła zrezygnowana dziewczyna. - Jeśli nie krzykniesz, Adamie, to cię nie usłyszy.
- Wiem, Liso.
- Widzę, że masz kogoś nowego...
- Tak.
- Mówisz, że ona jest łowczynią? - spytała wampirzyca.
- Owszem, jestem – stwierdziłam. Miałam dość tej rozmowy. Proszę, tu eksponat A, Mirian. - Co z tego?
Adam spiął się, kobieta zmrużyła oczy.
- Widzę, że to ostra dziewczyna, Adamie. Ale ty zawsze lubiłeś, kiedy dziewczyna umiała się postawić, zwłaszcza...
- Skończ.
Głos wampira był spokojny, ale Lisa wyczuła chyba czającą się w nim groźbę, bo umilkła. Po chwili pożegnała się dość chłodno. Wyszliśmy na środek sali.
- O co jej chodziło?
- Nieważne – mruknął mężczyzna.
- Ale...
- Powiedziałem: nieważne - stwierdził ostro.
- Czy...
- Mirian, ja nie wypytuję się ciebie o przeszłość, więc ty też zostaw mnie w spokoju, dobrze?
- Dobrze. Nie rozumiem tylko...
- I nie powinnaś rozumieć – przerwał mi. - To nie są sprawy, które mają cię obchodzić.
Atmosfera między nami wyraźnie obniżyła się o kilka stopni. Zabrzmiała muzyka.
- Zatańczymy? - spytał.
Skinęłam głową i po chwili lawirowaliśmy wśród innych par.
Nie odzywaliśmy się do siebie, w milczeniu tańcząc na parkiecie.
- Świetnie tańczysz – przerwał w końcu ciszę wampir.
- Uhm – mruknęłam.
W tył, w przód, w tył, w przód, piruet, przejście, w tył, w przód... starałam się nie stracić koncentracji.
Nagle muzyka zaskowyczała i ucichła, a przy wejściu zapanowało poruszenie. Adam zmarszczył brwi.
- Co się dzieje?
Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wbiegło parunastu łowców. Wampir puścił mnie i zamaszystym krokiem podszedł do nich, krzyżując ręce na piersiach.
- Co to ma znaczyć? - spytał, mrużąc oczy.
- Jesteśmy tu z rozkazu Ministerstwa! – ryknął jakiś napakowany misiek.
- I co z tego? Nie łamiemy prawa.
- Dostaliśmy rozkaz wybicia wampirów!
Zabawne, że łowcy, zamiast starym sposobem od razu wyciąć w pień wszystkich, a dopiero potem
zadawać pytania, stali w miejscu, najwyraźniej powstrzymywani przez ostry wzrok Adama.
- Nie łamiemy prawa – powtórzył.
- Mamy wybić wszystkie wampiry, jakie spotkamy, rozumiesz?
Dopiero teraz skojarzyłam twarz z nazwiskiem. Akcją dowodził najwyraźniej Iwan Poliakow, z pochodzenia Rosjanin, który większość życia spędził w wschodniej Europie wybijając nieumarłych. Byłam z nim na jednej misji, kiedy chodziło o złapanie jakiegoś wampira czy zombie. Teraz najwyraźniej go przenieśli i od razu wziął się do roboty.
Adam wsunął rękę do kieszeni, najwyraźniej zamierzając pokazać łowcy, co on sądzi o wybijaniu wampirów, kiedy wbiegłam między nich.
- Iwan! - zawołałam ostro. - Co tu się, do cholery, dzieje?
- Mirian? - spytał zaskoczony. - Co ty tu robisz?
- Nieważne. O co chodzi?
- Dostaliśmy cynk, że ma tu miejsce spotkanie groźnych wampirów. Od dowództwa poszedł wyraźny rozkaz wybicia wszystkich.
- Ale...
- Dobra, dość gadania. Chłopcy – skinął na swoich towarzyszy. - Do roboty! Sorry, Mirian.
Schylił się, żeby wyjąć miecz. Wściekła, podbiegłam dwa kroki, podwinęłam suknię i kopnęłam go w brzuch. Poleciał parę metrów i uderzył o ścianę. Podeszłam do niego, uderzyłam w głowę i wyjęłam mu miecz z ręki.
Odwróciłam się do sali. Parę wampirów zażarcie walczyło z przeciwnikami, po obu stronach były straty. Podbiegłam do Adama, na którego nacierali czterej łowcy. Stuknęłam jednego z nich w ramię.
Odwrócił się i popatrzył prosto w moje wyszczerzone zęby.
- Cześć, mam dzisiaj zły dzień – oświadczyłam z uśmiechem. - Na pewno ucieszysz się, że ty też?
Z półobrotu przejechałam mu mieczem na poziomie pępka, prawie rozwalając go na pół. Drugi uchylił się przed cięciem z dołu, ale parę momentów później wykazywał już pewne braki w kategorii głów. Trzeciego rozwalił Adam, czwarty dostał po nogach, a potem prosto w serce.
Westchnęłam.
- Dzięki – wrzasnął wampir, przekrzykując wrzawę bitwy. Widziałam, że pobiegł pomóc innym. Chciałam już ruszyć za nim, kiedy usłyszałam kroki.
Odwróciłam się szybko i schyliłam, unikając ostrza. Cięłam z lewej, ale łowca zblokował. Ostrze zjechało mi aż na tsubę. Wywinął młynka i tylko szybki odskok uratował mnie przed ciosem w serce.
Zrobiłam fintę, ale on ponownie mnie powstrzymał i przez chwilę siłowaliśmy się w milczeniu. Wreszcie odepchnął mnie, a ja odskoczyłam w bok, z szerokim rozmachem celując w jego bok. Uniknął cięcia, ale nie uniknął ostrza, które rozcięło kurtkę i przejechało przez ciało.
Wypuściłam miecz, nie tracą czasu na jego wyjęcie i podniesienie, stanęłam na rękach, unikając jego ciosu i skoczyłam z powrotem na nogi, wyciągając sztylet. Szybki rzut, którego normalnie by uniknął, ale ze względu na zraniony bok, trafił w ramię. Mężczyzna chwycił rękojeść, chcąc go wyjąć Podskoczyłam do niego, podcięłam i uderzyłam kantem dłoni w krtań.
Wstałam, dysząc ciężko. Na sali walka już się kończyła. Wampiry dobijały rannych, niektórzy pili krew. Adam podszedł do mnie i spojrzał uważnie.
- Ktoś dał im cynk – powtórzył.
- Taak...
Patrzyliśmy przez chwilę na pogrom w sali.
- Będę musiał iść do Rady jeszcze dzisiaj i wyjaśnić im wszystko. To niepokojące. Odesłać cię do domu?
- Nie... przenieś mnie na Pokątną, wezmę sobie nową różdżkę i polecę do pracy, dowiedzieć się, co jest.
- Trzymaj się. To miał był miły wieczór.
- Nie szkodzi. Pa.
Błysnęło i znalazłam się przed sklepem Ollivandera. Mimo późnej pory był jeszcze otwarty. Weszłam, szybko kupiłam różdżkę, nawet nie zwracając uwagi na to, co mówi sprzedawca i teleportowałam się do pracy.
Dochodziła dwunasta, ale piętro było pełne ludzi. Podciągnęłam do góry suknię balową, którą wciąż miałam na sobie i ruszyłam do pokoju szefa.
- Dzień dobry – przywitałam.
- Witam – Podniósł zmęczony wzrok znad kartek papieru. - Ładna sukienka.
- Czy ostatnio wyszła od nas jakaś akcja? - spytałam, nie zwracając uwagi na jego wypowiedź.
- Do zamku, w którym byłaś. A co?
- Czemu?
- Podobno miało tam miejsce jakieś spotkanie wampirów. Ale o co chodzi?
- Kto dał cynk?
Łowca spojrzał na mnie z ukosa.
- Dobrze wiesz, Mirian, że nie mogę ci powiedzieć. Czemu się pytasz?
Zignorowałam uwagę i zaczęłam zastanawiać się, kto mógł zakapować. Wampir nie, oni są zbyt solidarni. Jakiś człowiek... ale kto mógł o tym wiedzieć?
- Czemu tak cię to ciekawi? - drążył mężczyzna.
- Bo właśnie stamtąd wróciłam – ucięłam.
Chrząknął, żeby ukryć zmieszanie.
- Kto wygrał?
- My.
- Przez „my” rozumiesz...
- Wampiry.
- Chyba nie muszę ci przypominać, że jako łowca...
- Zwłaszcza, jeśli jeden z nich próbuje mnie zabić?
Zapadła cisza.
- Aha. No to sprawa wygląda inaczej. Ale czekaj... skoro ty byłaś na tym zebraniu...
- To nie było żadne zebranie – żachnęłam się. - Zwykłe spotkanie przy pełni księżyca... nie wiem, co za kretyn powiedział wam...
- Ale ja wiem – przerwał jej z satysfakcją. - Oj, ktoś pożałuje...
- Mogę już iść? - przerwałam.
- Co? Tak, tak, oczywiście. Dobranoc.
- Do widzenia.
Wyszłam z gabinetu i przeszłam do swojego biura. Prawie wszyscy z mojej drużyny byli tu obecni. Chwyciłam Agnes za ramię.
- Co się dzieje?
- Nie wiem – Wzruszyła ramionami. - O ósmej paru dostało sowy, że szykuje się akcja, to wezwali kumpli. Kiedy doszliśmy, ekipa była już wybrana. Wzięłam Iwana na spytki i dowiedziałam się, że dostali wiadomość od szpicla. Mieli zaatakować ten twój zamek.
- Nie wiesz, kto nakablował?
Pokręciła głową.
- Według mnie to ktoś z Ministerstwa... wampiry w końcu mają swój kodeks. To musiał być człowiek związany z ich spotkaniem, bo nieswojemu by nie powiedzieli.
Zagryzłam wargi i westchnęłam.
Do środka wpadł Tom, wyjątkowo ucieszony.
- I jak poszła akcja? - spytał z uśmiechem.
Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego uważnie. Coś mi się obijało po głowie, jakaś myśl...
- Źle – odpowiedziała ponuro Agnes. - Pobili nas.
Młodzieńcowi zrzedła mina. Chrząknął parę razy i dopiero teraz zauważył mnie.
- O! Mir?
- Tak, Mir – odpowiedziałam zgryźliwie. - Nie wiesz, kto na mnie napuścił łowców?
Westchnął z rezygnacją i pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia – odpowiedział wreszcie, po czym odwrócił się przodem do biura łowców. - Może któryś z nich?
- Nie sądzę – stwierdził Agnes i wyjęła gumę z kieszeni. Powoli włożyła ją do ust. - Wiesz, trzeba być naprawdę niezłym gnojem, żeby napuścić kogoś na kumpla... nie, oni nie byliby w stanie zrobić czegoś takiego. Zresztą na co im coś takiego? Po co, cholera, srać we własne gniazdo?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Cokolwiek. Złe spojrzenie, chęć awansu, obecna przynależność rasowa...
- Tom!
- No co, tylko podaję pomysły – bronił się.
Wstałam wzburzona i poczułam, że kręci mi się w głowie.
- Wszystko w porządku, Mir? - spytała z lękiem Agnes, kiedy przytrzymałam się stolika, żeby nie upaść.
- Jestem tylko trochę zmęczona...
- Może przejedź kominkiem – zaproponowała zaniepokojona kobieta.
Pokiwałam głową, podeszłam do służbowego nośnika sieci Fiuu, wzięłam szczyptę proszku, wykrzyczałam nazwę i weszłam w płomienie.
Prawie się wywróciłam, kiedy wypadłam na stół. Potrząsnęłam głową, zrzuciłam sukienkę i poszłam do łazienki wziąć szybki prysznic. Potem padłam na łóżko.
To była długa noc...
Zasnęłam.

Obudziłam się, czując pulsujący ból głowy. Bolały mnie wszystkie mięśnie i dopiero teraz naprawdę zrozumiałam, co znaczy „wypluta”.
Oj, nie chodzi się w sukience na ramiączkach w zimne, letnie noce.
Weszłam do łazienki i przetrząsnęłam apteczkę w poszukiwaniu eliksiru pieprzowego. Dopiero po pięciu minutach przypominałam sobie, że stłukłam go w czasie ostatnich ćwiczeń z mieczem. Wywaliłam wszytko z szafki, ale oprócz paru mugolskich lekarstw i środków opatrunkowych, nie było tam żadnych mikstur na grypę.
Opadłam z jękiem na brzeg wanny i zakaszlałam sucho.
Dawno nie czułam się tak podle. Wstałam i, zataczając się, poszłam do kuchni. Zmrużyłam oczy, potknęłam się o kota, uderzyłam głową o kant stołu, stopa utknęła mi między krzesłem a stołem, poczułam porażający ból w kostce, zaklęłam, uderzyłam o ziemię, zaklęłam ponownie, wpadłam na uciekającego kota, który podrapał mnie pazurami i zaklęłam po raz trzeci. Teraz leżałam w ciszy, przerywanej jedynie miauknięciami zranionego kota i od czasu do czasu moim kaszlem. Leżałam na zimnej podłodze, z najwyraźniej skręconą bądź złamaną kostką i zaawansowaną grypą.
Zaklęłam po raz czwarty i po prostu zemdlałam.

---------------

Widzę, że mimo pierwszych, śednio poztywnych (Wink) opinii po Tancerzach nr pięć, kolejne - czuję się wzruszona Embarassed Jest mi naprawdę, bardzo, bardzo miło. Dziękuję wszystkim Smile
Opóźnienia rozdziałowe pojawiły się z porstego powodu - równolegle piszę jeszcze jeden ff (już od prawie roku) i musiałam uzupełnić w nim zaległości, a poza tym wena i tak niezbyt mi sprzyjała, więc po prostu nie było jak pisać. W dodatku musiałam się poważnie zastanowić, jak ma się dalej potoczyć akcja i ułożyc sobie dokładny plan akcji. Dzięki Vam za genialne pomysły Smile . Poza tym podziękowania dla tych wszystkich ludzi, którzy w ciągu ostatnich kilku dni dostali adres do tego opowiadania i wyrazili o nim... no, całkiem, całkiem niezłe opinie! Człowiek od razu czuje przypływ weny Smile
Mam nadzieję, że ten odcinek nie wyszedł tak brazylisko jak ostatni...

-----

6. Wyjazd

Uch...
- Chyba się budzi – usłyszałam.
- G... j... s... m... ?
- Cisza! Ona coś mówi!
- Gdzie ja jestem? - wykrztusiłam wreszcie.
Bogowie, ja zemdlałam. Nie zdarzyło mi się to od czasu ostatniej Drętwoty dwa lata temu. I nie powinno się zdarzyć przez następne dwa.
Zamrugałam i spojrzałam prosto na Toma.
- Otworzyła oczy – odetchnął.
- Co jest, Mir? - spytała Agnes, wychylając mu się zza ramienia.
- Z czym?
- Wszystko w porządku?
Podniosłam głowę. Byłam dalej w swoim mieszkaniu, ale na sofie w pokoju.
A-ha. Przewróciłam się, skręciłam kostkę i zemdlałam.
Ruszyłam nogą, oczekując fali potwornego bólu, ale nic się nie stało.
A-ha. Regeneracja.
Zakaszlałam, bo widocznie to zjawisko nie obejmowało zwykłej grypy.
- Co się stało? - spytał natarczywiej Tom.
Skupiłam na nim wzrok.
- Zemdlałam – warknęłam. - Uderzyłam się w głowę, bo przewróciłam się o kota.
Agnes całkiem nieodpowiednio do mojej obolałej sytuacji zachichotała. Poczułam się urażona.
- Która godzina?
- Dziesiąta – Agnes spojrzała na zegarek. - Co prawda jest niedziela, ale miałaś mieć spotkanie z doktorką i trochę niepokoiliśmy się, jak nie przychodziłaś...
Poczułam głód i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak ważne jest regularne odżywianie. A mamusia mówiła: jedz, jeśli nie dużo, to regularnie.
- Macie eliksir pieprzowy? - spytałam słabo.
Kobieta pokręciła głową.
- W Kwaterze powinien być. Chodź, przelecimy tam, pójdziesz do Foresby, weźmiesz... lek i wrócisz najwyżej do chaty. Stoi?
- Stoi.
Podniosłam się, niepewnie stanęłam na nogach. Nie zachwiałam się. Wampirze zdrowie to, nie ma co, dobra rzecz.
Agnes podała mi różdżkę. Pyknęło i już po chwili znalazłam się w Ministerstwie. Wolałam się nie pytać, czy tylko mi się wydaje, że podłoga się chwieje.
Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że mój stan fizyczny nie ma przecież nic wspólnego z chorobą i jest on najwyraźniej spowodowany brakiem krwi. Chciałam od razu iść do pani doktor, ale stwierdziłam, że najpierw załatwię sprawę spóźnienia i ewentualnego wzięcia urlopu na jeden dzień, a dopiero potem pójdę po lek. Z nową otuchą w sercu wkroczyłam do windy.

- Mir!
Załatwiłam już wszystkie sprawy, łącznie z wizytą i teraz obejrzałam się, żeby zobaczyć, kto mnie woła. Agnes machała ręką, żebym do niej podeszła.
- Co jest? - spytałam, stając przy niej.
Zrobiła ruch głową w stronę gabinetu szefa.
- Wzywa cię.
- Aha.
Zagryzłam zęby, szybko zrobiłam rachunek sumienia, a kiedy nie znalazłam niczego, co mogłoby w jakiś sposób nadwyrężyć cierpliwość mojego przełożonego, nacisnęłam na klamkę. Drzwi otworzyły się bezszelestnie.
Czekałam.
- Wejdź i usiądź.
Wsunęłam się bokiem i usiadłam przed biurkiem. Patrzyłam na niego uważnie.
- Mamy wymianę – oświadczył bez ogródek. Skinęłam głową, na znak, że rozumiem. - Od nas jedzie grupa Jamesa i większość twojej. Od nich przyjeżdża parę osób, część trafi do niego, część do ciebie. Przyjęłaś?
- Tak.
Błądziłam wzrokiem po pokoju, zatrzymując go od czasu do czasu na trofeach i ozdobach.
- Jedziecie potem razem na misję. Ty, Agnes i czterech od nich. Na Sybir.
Moje spojrzenie natychmiast skierowało się na niego.
- Co?
- Jedziecie na Sybir. Rozeznanie i ewentualne oczyszczenie terenu. Wracacie za miesiąc, w sierpniu. Zrozumiałaś?
- Tak – przełknęłam ślinę.
- Żadnych sabotaży. Chorób. Pogrzebu babci. Masz. Tam. Być.
- Dobrze.
- Wyjeżdżacie we wtorek, grupę poznasz jutro. Możesz odejść.
Wstałam z fotela na miękkich nogach i bez słowa wyszłam z gabinetu. Na Sybir. Wysyłają mnie do cholernej, lodowatej Rosji na bity miesiąc. Bogowie, czemu ja?
- Agnes? - spytałam, kiedy usiadłam za swoim biurkiem.
- Uhm? - Podniosła głowę znad wypełnianych papierów.
- Wiesz, że stary wysyła nas na Syberię?
- Przed chwilą mi powiedział. I co o tym sądzisz?
- Świetnie – zakpiłam. - Nie mam w tej chwili nic innego do roboty, niż jechać na miesiąc...
- Och, skończ – prychnęła. - Przecież ma rację. Nie będzie cię trochę, zapomną, przyzwyczają. Oswoją. Tobie też dobrze zrobi zmiana klimatu. Poza tym nie masz chyba jakichś niecierpiących zwłoki problemów?
Chcąc nie chcąc, musiałam się z nią zgodzić. Znając szefa, nie wsadzi mi żadnego kretyna, będę mieć fajną grupę bez problemów, zrobię sobie wakacje, a tu wszystko się uspokoi.

Zastanawiałam się tylko, jak przyjmie to Adam.

Ku mojej niepohamowanej wściekłości, był spokojny. Wolałabym, żeby krzyczał.
- Wyjeżdżasz? Trudno, zobaczymy się w sierpniu.
- Nie rusza cię to? - spytałam z niedowierzaniem. - Nie będziemy się widzieć przez miesiąc...
- Co twoim zdaniem mam zrobić? Siąść i płakać?
- No, nie, ale..
Poczułam się po prostu głupio. Miał rację. Przecież właściwie... właściwie to nic się nie stało, a czemu on miałby się przejmować tym, że wyjeżdżam.
- Więc? - Skrzyżował ramiona i spojrzał na mnie spod zmrużonych oczu. - Tak? Czemu miałbym lamentować z powodu tego, że wyjeżdżasz?
Wiedziałam, że nie mam szans wywinąć się od tego pytania i znowu poczułam się jak kretynka. Przecież...
Wciąż mierzył mnie wzrokiem, z kamienną twarzą obserwował moje rosnące zmieszanie. Zastanawiałam się, czy wreszcie się zlituje, czy nie. Bo odpowiedzi nie miałam zamiaru mu podać.
- Dobrze – Opuścił ręce i westchnął. - Nie będę wnikać, o co ci chodziło, chociaż przyznam, jestem ciekawy.
Nie zareagowałam na tą oczywistą podpuchę.
- Mówiłaś, że czemu nie chcesz wyjeżdżać? - spytał jeszcze.
- Nic takiego nie mówiłam – odpowiedziałam kamiennym głosem.
Przez twarz przemknął mu uśmiech.
- Cóż... do jutra. Odwiedzę cię jeszcze.
Pyknęło i zniknął. Westchnęłam.

Następnego dnia weszłam do Kwatery i zasiadłam przy biurku. Sekundę później podeszła do mnie Agnes, chichocząc i co chwila wybuchając głośnym śmiechem.
- Mir – wykrztusiła. - Mir, widziałaś już tych z wymiany?
- Nie – odpowiedziałam zaciekawiona. Zupełnie zapomniałam, ze to już dziś przyjeżdżają. - Gdzie są?
Agnes wydała coś pomiędzy prychnięciem a tłumionym śmiechem i wskazała na biuro Jamesa. Wstałam i poszłam za nią.
Otworzyła drzwi i przepuściła mnie przodem.
- Wit... - zaczęłam i urwałam.
Tuż przede mną siedział jakiś mugol w bluzie z napisem „crack”, laptopem na stole i nogami położonymi na biurku. Już miałam się wydrzeć, kiedy zauważyłam, ze jest to w tym pokoju standard.
Za nim na fotelu tkwiła dziewczyna. Ubrana rodem z jakiegoś filmu o Cohenie Barbarzyńcy, miecz miała przewieszony przez plecy, za opaską na udzie nóż, skórzane buty sięgające kolan i okute gwoździami na nogach, a czarne włosy przepasane były tylko opaską. Wolałam nie wiedzieć, z czyjej skóry.
Nogi tradycyjnie na blacie stołu.
Obok niej rozwalił się na krześle typowy łowca. Ubiór rodem z Blade'a, kamizelka, ładne spodnie, koszulka w kratkę, miecz... cóż, mogłam się założyć, że to oryginalna katana z około XIV wieku. Buty ciężkie, skórzane, miał oczywiście na oparciu fotela.
Zrezygnowana spojrzałam na ostatniego gościa.
Przepraszam, czy my mamy dzisiaj Dzień Z Filmem?
Matrix, słowo daję, że Matrix. Czarny płaszczyk, czarne spodnie, czarne okulary, czarne ostrze miecza, czarna pochwa na ów miecz, czarne włosy, czarne buty. I pewnie czarne skarpetki.
Ts, ts... uspokój się, Mir, uspokój.
- ...am – dokończyłam.
Informatyk skinął mi głową i wypuścił balona z gumy. Dziewczyna zrobiła młynek mieczem i mruknęła coś w rodzaju „witamy, witamy”. Łowca ukłonił się krótko i powiedział „dzień dobry”. W przypadku Neo... to znaczy ostatniego pana z wymiany zostałam potraktowana ostrym spojrzeniem zza okularów przeciwsłonecznych. Nie liczyłam na przywitanie, a jeśli nawet, to nie na wypowiedziane ludzkim głosem, dlatego zaskoczyło mnie miękkie i ciche „witam”.
Zapadło to nieprzyjemne i krępujące milczenie, kiedy ludzie naprawdę nie mają żadnego tematu do rozmowy, a mimo wszystko muszą tę rozmowę prowadzić.
Agnes chrząknęła.
- Jestem Agnes – przedstawiła się. - To jest Mirian – Wskazała palcem na mnie.
- Erick – powiedział mężczyzna przy komputerze.
- Eva – stwierdziła dziewczyna.
- Christopher. Chris – zmrużył oczy łowca.
- Mathew – powiedział po chwili ciszy Matrix Wita.
Agnes rozpromieniła się.
- Na pewno spędzimy ze sobą miły miesiąc – powiedziała ta dusza towarzystwa. - Erick, skąd jesteś?
- Polska.
- Eva?
- Ukraina.
- Rosja – odpowiedział samorzutnie łowca.
- Mat?
Neo skamieniał. Nie wiem, czy dlatego, że nazwała go w ten sposób, czy po prostu nie chciał zdradzić swoich sekretów.
- Nieważne – mruknął.
- Ale...
- Jeśli Mat powiedział, że nie chce, to nie chce, Agnes – stwierdziłam z naciskiem.
- Dobrze mówi – potaknął informatyk.
Spodziewałam się pełnego wdzięczności spojrzenia. No, może tego akurat nie, ale przynajmniej jakiegoś podziękowania. Natomiast kompletnie nie sądziłam, że napotkam ściśnięte wargi i nieruchomy wzrok wpatrzony w coś o trzy cale nad i pięć w prawo od mojej głowy.
Mucha przeleciała przez pokój i z bzyknięciem obiła się o szybę.
Zastanawiałam się gorączkowo, co można powiedzieć i odrzucałam kolejne pomysły jako głupie i kretyńskie.
Oblizałam zaschnięte usta, świadoma wpatrzonych we mnie oczu. Zrobiłam niepewny krok w tył. Rozważałam właśnie ucieczkę przez drzwi albo okno.
Jezu, nie miałam takiej tremy od akademii w Durmstrangu!
Wzięłam się w garść, wciągnęłam powietrze, wypuściłam, wyprostowałam się. Trzeba przecież coś zrobić...
- To może my już pójdziemy? - zaproponowałam.
Pociągnęłam Agnes za rękaw i wyszłyśmy z pokoju. Dziewczyna dopełzła do biurka i zaczęła krztusić się w teczkę z papierami. Nie wytrzymałam i też zaczęłam chichotać.
- Widziałaś ich? Widziałaś? - wymamrotała Agnes. - Drużyna Marzeń! Lepsza niż ekipa Pottera!
Parsknęłam śmiechem, chociaż w rzeczywistości nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
- Nie, no, ten stary był fajny – stwierdziłam.
- Taa... ale najlepszy był ten Mat.
- O, tak – przytaknęłam. - Ciekawe, kto to...
Agnes przygryzła paznokcie.
- Fajnie byłoby go poderwać – powiedziała wreszcie.
Wytrzeszczyłam na nią oczy.
- No co? - Wzruszyła ramionami. - Chcę go tylko rozgryźć. To, że podoba mi się jako facet to zupełnie inna sprawa...
Pokręciłam głową.
- No wiesz...
- Możemy zrobić zakład – Wskazała na drzwi od tamtego biura. - Która go pierwsza rozgryzie...
- Tak?
- Stawia kolejkę w Dziurawym Kotle, a potem idzie poprosić szefa o podwyżkę.
- Stoi – Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
- Ale będzie jazda – Agnes zapiszczała jak nastolatka.
Skinęłam głową, nie odrywając wzroku od szyby, za którą było widać niewyraźne sylwetki gości z wymiany.

Jaką tajemnicę skrywasz, Mat?


Pakowałam się powoli. W końcu jutro wyjazd, a ja nawet nie mam gotowej połowy rzeczy. Ostrożnie zmniejszyłam i włożyłam do torby trzydzieści kapsułek ze sztuczną krwią, Kolejno poszły zapasowe ubrania, ciepłe ubrania, zapasowa bielizna, ciepła bielizna, zapasowa broń, obuwie, walkman, discman, moja ukochana kolekcja płyt i kaset, parę książek, kot... kot zaprotestował i uciekł.
- Twoja wola – Wzruszyłam ramionami i pakowałam się dalej.
Nie ruszyłam się, kiedy za mną pyknęło i poczułam delikatny powiew powietrza oraz męskich perfum. Czułam się w jakiś sposób obrażona za Adama. Za to, że nie powiedział mi tego, co chciałam usłyszeć.
- Hej, Mirian.
Nie odpowiedziałam. Złożyłam sweter i wsadziłam do torby.
Każdy facet powiedziałby „rozumiem, że jesteś na mnie zła za wczoraj... przepraszam” albo „gniewasz się jeszcze? Proszę, przecież nie ma o co” czy chociażby „już, już, uszka do góry”. W ostateczności jakiś miły tekst, w którym byłoby dużo „kochanie” bądź „dziecino” i który bardzo możliwe, że byłby uzupełniony przutyleniem.
Ale nie...
- Nie chcesz gadać? Ok, lecę.
- Stój! - Obejrzałam się.
Siedział w fotelu. Noga założona na nogę, ręce skrzyżowane na piersiach, grzywka zachodząca na przymrużone oczy i cienki kucyk leżący na barku.
Nienawidziłam go w takich chwila.
- Panna Obrażalska jednak mówi – zakpił.
Ts, ts... Mir, spokojnie, spokojnie... jeśli go zabijesz, nic ci z tego nie przyjdzie, prawda?
Prawda.
Ten (taki miły pan, który nie jest hetero) wziął do ręki mój miecz!
Podskoczyłam do niego, chcąc mu wyrwać katanę, ale on szybko odwinął nogi i odskoczył na fotel, poza zasięg moich rąk. Uśmiechnął się.
Proszę: kolejna sytuacja, w której go nienawidzę.
- Zabawimy się? - spytał.
Odrzucił mi mój skarb i sam wziął z kominka dwuręczny. Obejrzał się, cofnął dwa kroki i stanął gotowy do walki.
Byłam w domu, domu pełnym szklanych przedmiotów i kosztownych drobiazgów, które niszczą się przy lada dotknięciu.
Byłam w mieszkaniu, mieszkaniu wyposażanym za setki galeonów.
I byłam wściekła, naprawdę wściekła.
Stanęłam na przeciwko, z jedną ręką na pochwie od miecza, a drugą na głowicy.
Zapadła cisza, przerywana dwoma cichymi oddechami.
Zamknęłam na sekundę oczy, szybkim ruchem wyjęłam broń i z obrotu zaatakowałam.
Odskoczył.
Wykorzystując siłę rozpędu, obróciłam się i wspomagając się biodrem, chlasnęłam przez brzuch. A przynajmniej w miejsce, gdzie miał być brzuch, a w tej chwili był mój ukochany wazon z Hiszpanii.
Jęknęłam, kiedy szkło rozprysło się pod ostrzem. Uchyliłam, kiedy to nade mną świsnęło drugie i podcięłam mężczyznę.
Wywalił się, co stwierdziłam z niejaką satysfakcją. Zebrałam się do ciosu, ale ten zasłonił się mieczem. Trwaliśmy tak przez chwilę, on na ziemi, ja nad nim, wpatrzeni w siebie, ze skrzyżowanymi ostrzami. W końcu moja klinga zjechała i szybko cięłam z drugiej strony. Przykucnął, zasłonił się, zbił, wstał. Zrobiłam szybką fintę i uderzyłam od dołu, na biodro. Zblokować nie mógł, na odskoczenie był, mimo wszystko, za wolny. Zastanawiałam się, przez krótką sekundę, co zrobi. Spojrzałam na niego. Widziałam, jak rozszerzają się jego oczy, kiedy zauważył ostrze lecące jego stronę. I...
I ten drań wskoczył na kominek!
Odbił się od niego i wylądował za mną. Schyliłam się i z półpiruetu walnęłam po kolanach. Odskoczył, zaatakował mnie w brzuch szybkim sztychem. Podrzuciłam miecz, walnęłam o podłogę, podcięłam, chwyciłam rękojeść i położyłam czerwoną końcówkę klingi na jego gardle.
Leżeliśmy tak, on dwie stopy ode mnie, ja z wyciągniętymi rękami. Cicho kapnął kran w łazience.
- Gratuluję – powiedział Adam zduszonym głosem. Nie dziwiłam mu się. Też bym tak mówiła, gdybym miała ostrze na krtani. - Możesz mnie już puścić?
- A co by było, gdybym... gdybym pociągnęła?
Oczekiwałam jakiejś reakcji. Oburzenia, strachu... nie znowu tego zimnego, obojętnego i pełnego ironii chłodu.
- Nie umiałabyś – powiedział cicho.
- Sądzisz? - poczułam gniew. Byłam gotowa zabić go, nienawidziłam tej lodowatej pewności, tego chłodu.
- Tak.
Czułam jak drżą mi ręce. Dalej, pokaż mu... przecież to wampir! Wszyscy oczekują od ciebie, że go zabijesz, pewnie nawet Agnes, chociaż się do tego nie przyznaje, szef... tnij!
Pomyślałam o twarzy bez życia tego łowcy, którego musiałam zabić na balu... twarzy kogoś, kto został zabity przez... przez...
Puściłam miecz i skuliłam się w kłębek. Cicho pociągnęłam nosem. Cholerny łowca-wampir ze skrupułami... dlaczego, dlaczego? Dlaczego ja?
Czułam, że coś ścieka mi po policzku i że ktoś wstaje.
- Możesz się śmiać – burknęłam. Musiałam przyznać, że wyszło dość ponuro, kiedy mówiłam to nabrzmiałym od łez głosem.
Oczekiwałam śmiechu, kpiny, ironicznej uwagi.. drgnęłam, kiedy ręka dotknęła moich włosów i zaczęła je powoli gładzić.
- Cicho... ci...
Nienawidzę go w takich sytuacjach.
Nienawidzę!
- Nienawidzę... - szepnęłam cicho. Poczułam, że ktoś delikatnie ociera mi łzę z policzka, a ręka wciąż gładzi włosy. Objął mnie ramieniem, przytulił. Nie protestowałam.
Płakałam dalej, a on cichymi, ciepłymi słowami próbował mnie uspokoić. Łzy jakoś nie chciały przestać lecieć, a po paru minutach już sama nie pamiętałam, czemu płaczę.
- Cicho, mała... ci... już jest dobrze... nic ci się nie stanie...
Nienawidzę!
Płakałam, czując jego ciepło przy ramieniu. Siąknęłam parę razy, zastanawiając się, co by zrobił, gdybym zasmarkała mu koszulę. Nikły uśmiech pojawił się na moich ustach.
- No widzisz? Już jest lepiej. I po co się było tak rozklejać?
Poczułam wstyd. Dawno się tak nie rozkleiłam. Nie miałam na to ochoty, zwłaszcza przy nim. Odsunęłam się powoli od niego, szukając po kieszeni chusteczek. Cierpliwie podsunął mi swoją.
- Sorry, Adam, że tak to wyszło... nie powinnam....
- Nic się nie stało – uspokoił mnie.
Starałam się nie koncentrować na myślach, które spowodowały płacz. Powoli posprzątałam broń, ruchem różdżki poskładałam wazę, usunęłam ślad buta z kominka. Co jakiś czas pociągałam jeszcze nosem. Unikałam wzroku wampira, nie patrzałam na niego.
- Muszę lecieć, Mirian – słowa rozdarły ciszę, co przyjęłam z wyraźną ulgą. - Do zobaczenie... za miesiąc.
- Jakby co, jestem pod sową.
Pokiwał głową.
- Wiem. Ja też. Trzymaj się w tej Syberii. Napisz, gdybyś zamarzła.
Zniknął.
Teoretycznie powinnam teraz siąść i zapłakać w ciszy, ponieważ wtedy wykazałabym się wyczuciem i romantyzmem. Ale ponieważ nie byłam ani romantyczna, ani nie miałam wyczucia, zacisnęłam zęby, westchnęłam i pakowałam się dalej, jakby nic się nie stało.
Jakby.

- Mir!
Dzyń Dzyń!
Dzwonek wwiercił mi się przemocą w mózg, przeszedł przez wszystkie kręgi i zatrzymał się gdzieś w palcach u nóg, po czym wyskoczył i znowu zaczął wrzynać się w uszy.
- Idę! - krzyknęłam.
Powoli zebrałam się z łóżka, przeciągnęłam zmęczone ciało, ziewnęłam, zaklęciem zmieniłam strój i poszłam otworzyć drzwi.
- Hej, Agnes – przywitałam się bez entuzjazmu.
- Spakowana?
Pokiwałam głową.
- Gotowa na nowe przygody?
- Tak, Agnes – jęknęłam. - A czy teraz mogę iść spać?
- Przecież mamy świstoklika za pół godziny!
Aha. No tak. A mój budzik oczywiście zaprotestował i odmówił współpracy.
- Gdzie?
- Umówiliśmy się w biurze.
Aha.. Umówiliśmy się. Znaczy że zawarła już znajomość z większą częścią grupy.
- Poczekaj. Przeskoczymy razem.
Przypięłam podręczną broń, rozejrzałam się jeszcze po pokoju, zostawiłam kartkę dla sąsiadki i deportowałam się z Agnes.
Ts, ts, ts... wiedziałam, że jest za pięknie.
Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, był motor, o który opierał się Mat. Po raz kolejny w tym tygodniu zastanawiałam się, czy zapłakać, czy od razu walnąć Avadą. Stwierdziłam, że trochę poczekam i z jednym, i z drugim. Aż wygram zakład, bo że wygram, nie miałam żadnych wątpliwości.
- Po co ci motor? - spytałam tak grzecznie, jak tylko umiałam, chociaż zapewne i tak zabrzmiało to jak „witam, jak tam twój pluszowy króliczek?”
- Biorę go ze sobą – odpowiedział tym swoim miękkim głosem, który zupełnie do niego nie pasował.
- To wiem – stwierdziłam cierpliwie. - Ale po co ci na środku lodowej pustyni?
Eva przejechała językiem po wargach i wystrzeliła gumę, patrząc to na mnie, to na mężczyznę. Informatyk siedział przy komputerze, Chris ostrzył miecz. Agnes bez oporów wlepiała oczy w Ne... w Mata.
- Więc? - spytałam.
- Bo chcę go tam mieć – stwierdził, znowu z tymi zaciśniętymi ustami.
- Na śniegu trudno jest jeździć.
Jego oczy zabłysły, chociaż nawet ja z trudem dojrzałam to za okularami.
- Ja nie pytam się o to, co ty masz w plecaku – powiedział cicho.
On wie. On wie, że jestem wampirem.
Ale skąd wie?
Agnes poderwała się z krzesła.
- Za pół minuty świstoklik! Łapać się!
Wyciągnęła rękę z butelką, chyba po piwie. Chwyciliśmy ją wszyscy.
- Trzy, dwa, jeden... - słyszałam obok siebie głos dziewczyny.
Świat zawirował i skoczył.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:33, 18 Lut 2006    Temat postu:

7. Świątynia.
Katastrofa.
Nie, Adam, nie wymyślam. To koszmar. Masakra. Ma-sa-kra. Siedzimy tu tydzień i nie dzieje się zupełnie nic.
Zaczynam podejrzewać, że stary chciał się nas po prostu pozbyć.
Nie mamy tutaj nic do roboty. Ja co parę godzin wyjeżdżam na patrol, ale to tylko po to, żeby mi mięśnie nie zdrętwiały. Tak samo Mat. Eva zamyka się w pokoju i bawi z mieczem, Chris czasami się dołącza. Erick całe godziny spędza przy komputerze, naprawdę nie wiem, skąd on na samym środku tej lodowej pustyni ma internet.
Agnes cały czas próbuje rozbawić towarzystwo, z co prawda dość miernym skutkiem...

- Agnes, zamknij się – rzuciłam, kiedy dziewczyna po raz kolejny męczyła pytaniami Mata.
Dziewczyna zamilkła, bardziej ze zdumienia, niż z posłuszeństwa. Erick zaczął bawić się długopisem. Wróciłam do pisania listu.
Zauważyłam, że prawie wszyscy mają tu jakieś nawyki czy zwyczaje. Chris namiętnie uwielbia ostrzyć miecze, Eva – bawić się nożem, Erick ma zawsze w rękach coś długiego, co może sobie wsadzić w zęby, Agnes może rozpocząć rozmowę na każdy temat – nawet na taki, o którym nie ma najmniejszego pojęcia. Mat... Mat, no cóż, zachowanie Mata jest jednym wielkim nawykiem, który wszyscy jesteśmy zmuszeni tolerować...
- Idę na patrol – przerwał ciszę Mr Matrix.
Grupa obecna w pokoju skinęła głową. Eva wysunęła język i zaczęła celować w tarczę przy drzwiach. Mat wstał i w tej samej chwili ostrze przeleciało mu koło głowy, wbijając się prosto w czarną dwudziestkę.
Skurczyłam się, podświadomie oczekując głośnego krzyku lub wrzasku.
Mat zacisnął tylko pięści i ruszył powoli w stronę drzwi. Kiedy stanął tuż przy wiszącej na nich tarczy, wyciągnął z drewna sztylet i podrzucił go parę razy na dłoni.
Z trudnością zarejestrowałam, kiedy obrócił się i krótkim ruchem rzucił.
Ostrze wbiło się w ścianę, mijając o cal głowę dziewczyny.
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, czarny płaszcz zniknął za ostrożnie zamkniętymi drzwiami.
Zapadła cisza.
- Szybki jest – powiedziała ostrożnie Agnes, wyciągając na oślep nogę i badając teren.
- Bardzo – przyznał Chris, popychając z tyłu.
- Za szybki - oświadczyłam, wpychając ją po pas.
- Znaczy? - spytała z napięciem, dość piskliwie zresztą, Eva. Przerzuciła gumę pod drugi policzek.
Ts, ts, ts... ostrożnie, Mir, ostrożnie...
- Może korzysta z jakichś eliksirów? - Wzruszyłam ramionami. - Nie wiem. Wiem, że to nie jest normalne.
Atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Znowu usłyszałam działające na nerwy stukanie długopisu Ericka.

- Idę spać – mruknęła Eva, ziewając.
Agnes pokiwała sennie głową, wstała i poszła za nią.
Rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłam je szybko i razem ze śniegiem wpadł Mat. Uniosłam pytająco brwi. Pokręcił głową. Nic nie ma.
Z pokoju Chrisa dobiegało ciche zgrzytanie osełki.
Usiedliśmy, popijając gorącą herbatę.
Erick zaklął. Wstał i szybkim krokiem podszedł do okna. Wrócił do stolika i z trzaskiem zamknął laptopa.
- No to internet na następne parę dni możemy sobie odpuścić – mruknął. - Zaczyna się zamieć.
Stuknęły zamykane drzwi.
Powoli pisałam na kartce, co chwila przygryzając pióro, kreśląc kolejne zdania i zaczynając od nowa.
- Do kogo piszesz? - przerwał ciszę Mat.
Nie byłam specjalnie zdumiona tym, że zaczął rozmowę. Okazało się, że wcale nie jest małym, wrednym draniem – chce po prostu zawsze być sam.
Tak na mój gust, to za bardzo obnosił się z tą swoją samotnością.
- Do kolegi – odpowiedziałam.
Kiwnął głową. Wyciągnął miecz i zaczął go ostrzyć.
Czy ci ludzie mają jakąś manię?
Podpisałam się na końcu listu i zapieczętowałam . Położyłam go na parapecie, żeby wysłać, jak tylko się przejaśni. Przeciągnęłam się i poszłam do swojego pokoju.
- Dobranoc – powiedziałam jeszcze.
- Ja wiem.
Ręka zamarła mi na klamce.
- Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedziałam cicho.
- Wiem, kim jesteś.
- Dobranoc.
- Nie uciekniesz przed tym.
- Dobranoc!
- Skończcie się tak wydzierać, co? - krzyknął Erick ze swojego pokoju. - Niektórzy chcą spać!
- Dobranoc – powtórzyłam.
- Dobranoc.
Blefował. Na pewno. Próbował wykryć, co jest... strzelał! Przecież on nie może wiedzieć.

Prawda?

Następnego dnia zamieć nie ustawała. Mimo wszystko stwierdziłam, że wyjdę. Nie umiałam wytrzymać w dusznym pomieszczeniu.
Wsiadłam na mugolski skuter śnieżny, odpaliłam i powoli ruszyłam w białą chmurę.
Jechałam już może jakiś kwadrans. Na widnokręgu co jakiś czas pojawiały się czarne plamy, symbolizujące kępki karłowatych drzewek. Było mi zimno. Szczelniej otuliłam się kurtką.
Zatrzymałam się na środku tej lodowej pustyni i wyłączyłam motor. Dałam się przez chwilę nieść ogarniającej mnie ciszy.
Skąd on wie? To pytanie męczyło mnie całą noc. Agnes, jestem pewna, nikomu o tym nie powiedziała. Ktoś z mojej ekipy? Wszyscy wyjechali. Poza tym - może i są obrażeni, ale nie są na tyle wściekli, żeby zrobić coś takiego.
Chyba.
Musiał dojść do tego sam. Ale jak? Pokój był zawsze zamknięty, krew podawałam sobie wtedy, kiedy wszyscy spali...
Przygryzłam wargi i w ciszy wpatrywałam się w czarny punkt na horyzoncie.
...który z sekundy na sekundę stawał się coraz większy...
...przestawał przypominać drzewo...
...powoli pełzł w moją stronę...
Nie wiem czemu, ale właśnie to najbardziej mnie przeraziło. Wolałam, żeby wyskoczył nagle albo podbiegł szybko. Ten powolny krok kojarzył mi się z czymś nieuniknionym i nieubłaganym. Jakby to.. to coś było skłonne gonić mnie do samego końca... możliwe że nawet życia.
Zadrżałam. Chciałam wierzyć, że z zimna.
Poczułam się nagle zupełnie sama. Miałam świadomość, że byłam przecież sama cały czas, ale dopiero teraz naprawdę to odczułam.
Stałam, nie zwracając uwagi na mróz i watr, jak dziwna istota czołga się w moim kierunku.
Ale...
Coś biegło w jej stronę. Zamrugałam szybko, budząc się z odrętwienia.
Mat! Co ty, do cholery, robisz?
Wsiadłam na skuter i zapaliłam silnik. Szarpnęło, śnieg prysnął spod płóz. Nim opadł, ja pędziłam już po skosie w kierunku mężczyzny. Wyhamowałam ostro, zagradzając mu drogę. Nawet nie spojrzałam na stworzenie za mną.
Mat również zatrzymał swój motor, model Syberian Wolf z kołami do jazdy po śniegu. Strzepnęłam
z twarzy drobinki lodu, które opadły z chmury wywołanej przez równie gwałtowne hamowanie mężczyzny.
- Co robisz? - warknął.
Nie odpowiedziałam, tylko bardzo powoli odwróciłam się do tyłu, czując mrowienie na karku, świadoma wpatrzonych we mnie oczu.
Przełknęłam ślinę. Głośno.
Na śniegu klęczał starzec, jak wydawało się po siwych włosach i zmarszczkach na twarzy. Jego...
...Cierpienie...
...oczy były głęboko osadzone i całkiem czarne, wliczając w to zwykle (to znaczy u ludzi) białe białka i tęczówki. Czułam również...
...Nienawiść...
...moc, która promieniowała ze starca. Była...
...Moja...
...mroczna, ciemna, trochę podobnie jak...
...Zemsta...
...siła, która czasami dało się wyczuć u Adama.
Stworzenie (jakoś nie mogłam myśleć o nim per człowiek) miało białą, długą brodę, a całe jego...
...Wybawienie?...
...ciało było chude i owinięte jedynie w jakieś liche szmaty. Nie miałam pojęcia, jak udało mu się przerwać, gdy ...
...Nadzieja...
...śnieg sypał na prawo i lewo, a temperatura spadała zwykle poza normalny zasięg europejskiego termometru. Taka...
...Żądza...
...pogoda, a on żyje? Naprawdę niezwykły...
...Mord...
...stwór. Dobrze, nazwijmy go...
...Krew...
...”istota nieznanego pochodzenia”. Ona...
Istota nieznanego pochodzenia wykrzywiła się straszliwie i równie koszmarnie zajęczała.

W jednej chwili wyjęłam miecz, ale równocześnie poczułam delikatny nacisk na ramię; Mat dawał mi znać, żebym opuściła broń. Znaczącym ruchem brwi i spojrzeniem zarezerwowanym zwykle tylko dla wariatów dałam mu do zrozumienia, że uważam to za nierozsądne, ale posłusznie wsadziłam katanę z powrotem do pochwy.
Mężczyzna podszedł do istoty, stojąc do mnie tyłem zdjął okulary.
Cisza zaczęła dzwonić mi w uszach.
Po chwili Mat wstał i szybkim ruchem założył ponownie szkiełka.
- Jedziemy – stwierdził krótko.
- Gdzie?
Zignorował pytanie. Wsiadł na motor i zapalił silnik.
- Jedziesz? - spytał.
Wątpiłam, czy uda mi się od niego wydębić jakąkolwiek informację, ale z drugiej strony nie miałam zamiaru podążać za nim jak jakiś... wół. No ja przepraszam, ale mam swoją dumę.
Ale przecież nie mogę zostawić go na pastwę losu i śniegu.
A niech to...
- Jadę.

Po parunastu kilometrach zaczęłam się zastanawiać, czy ze mną na pewno wszystko w porządku. Właśnie pokonuję dzikie obszary Syberii na skuterze śnieżnym, mając za towarzystwo szalonego łowcę. Właściwie równie dobrze mogłabym jechać sama. Byłoby tak samo ciekawie.
Dogoniłam jadącego parę metrów przede mną Mata.
- To gdzie zmierzamy? - zagadnęłam.
Westchnął.
- Nie odpuścisz, prawda?
- Och, wybacz. Masz rację.. Nie powinnam pytać. W końcu jadę z tobą już pół dnia w całkowite nieznane, nie mając pojęcia, gdzie masz zamiar dotrzeć. Wybacz.
Uśmiechnął się. Lekko.
- Staramy się dostać do Świątyni.
Aha. To już coś. Co prawda po sposobie wymowy tego słowa wołałam znaleźć się w każdym innym miejscu, niż tam, ale...
Chrząknęłam i w milczeniu dalej pokonywaliśmy śnieżnobiałą drogę, z rzadka poprzetykaną drzewami.

- Robi się ciemno.
Właściwie to ciemno zrobiło się już godzinę temu, ale na początku grzecznie czekałam, aż mężczyzna sam zaproponuje odpoczynek. Przeliczyłam się.
- I co z tego?
- Wiesz, niektórzy ludzie mają dziwny zwyczaj spania w takich okolicznościach.
Wzruszył ramionami, co najwyraźniej miało oznaczać, że jego takie rzeczy nie dotyczą.
- Zaraz będziemy na miejscu.
Rzeczywiście, na horyzoncie zaczął pojawiać się kształt ciemniejszy niż reszta krajobrazu.
Miło byłoby powiedzieć, że budynek powoli wyłaniał się z mgły. Niestety, jedyne, na co było go stać w tym klimacie, to stawania się coraz większym i większym.
Świątynia była mroczna. Niekoniecznie chodziło tu o jakieś ciemne symbole czy ślady krwi na schodach. Chociaż... poczułam jak zasycha mi w ustach... chociaż to ostatnie może i jednak...
Złota farba schodziła ze ścian, zdobienia pokryły się śniedzią, górne piętra były już ruinami.
Podejrzewałam jednak, że gdyby trochę odrestaurowano tu czy tam, świątynia byłaby naprawdę ładna i radosna.
Widać ktoś niestety nie chciał, aby taka była i, muszę przyznać, udało się. Mroczność promieniowała aż od tego miejsca.
Zadrżałam.
- Wchodzimy? - spytałam.
Mat skinął głową.
Wkroczyliśmy na teren Świątyni przez zrujnowaną bramę. Ponieważ Syberia jest bardzo nieudolną krainą, jeśli chodzi o wyczucie stylu, nie spadły na nas nietoperze. No, ale bądźmy uczciwi – zsunęło się trochę śniegu.
Weszliśmy do wysoko sklepionej sali, której sufit ginął w głębokim mroku. Kolumny dzielnie spełniały swoją rolę, choć dwie czy trzy leżały roztrzaskane na pokrytej kafelkami podłodze. Stare ławy stały przed ołtarzem, niegnijąc wyłącznie z powodu panującego tu zimna.
Nasze ciche kroki rozbrzmiewały głośno w pustej Świątyni. Co jak co, ale gość, który to budował, widział, co to akustyka.
Po raz kolejny tego dnia zapytałam się sama siebie, czemu nie jestem w tej chwili w ciepłej i przyjaznej chatce z resztą ekipy.
Odpowiedź wciąż pozostawała dla mnie nieznana.
- Mat! - syknęłam cicho. - Co masz zamiar, do cholery, zrobić?
Ogarnął spojrzeniem całe pomieszczenie, po czym dał mi znak, żebym wyszła.
Znaleźliśmy się w owiewanym śniegiem miejscu pod bramą.
- I co? - spytałam.
- Sądzę, że należą ci się jakieś wyjaśnienia.
- Na przykład – parsknęłam. - Jadę z tobą cały dzień do jakiejś... Świątyni, nie wiedząc po co ani czemu, a ty...
- Okay, okay – przerwał mi zniecierpliwiony. - Pojąłem aluzję. Co prawda nikt cię nie zmuszał, żebyś jechała tu ze mną, ale skoro już tu jesteś, to chyba powinienem wyjaśnić ci parę rzeczy. - Podrapał się po głowie i westchnął. - To nie jest takie proste, jak ci się wydaje... chociaż i tak prostsze, niż dla innych, bo jesteś wampirem...
- Skąd wiesz?
- Nieważne – Machnął ręką. - Potem ci wyjaśnię. Ech... może zacznę od początku.
Schylił głowę i zdjął okulary. Jego oczy... Przełknęłam ślinę.
Jego oczy były całe czarne, od brzegu do brzegu. Zupełnie jak...
- Oczy tego starca! Takie same!
Skinął głową.
- Pewnie, że takie same. Cecha charakterystyczna. Erwin... ten starzec – dodał, widząc moje pytające spojrzenie – jest przedstawicielem tej samej rasy, co ja.
- Jakiej?
Zmrużył oczy, wpatrując się w śnieg i założył z powrotem okulary.
- Nieistotne. I tak byś mi nie uwierzyła. To coś w rodzaju wampirów, tylko na trochę innych zasadach. Ale nie o tym chcę mówić – westchnął. - Część naszych mieszka w tych rejonach. Temperatura, jak zauważyłaś, nie robi nam różnicy, a poza tym lubimy odosobnione tereny. Z reguły. To – Wskazał na budowlę – Świątynia. Nie pytaj, jakiego boga, bo nie wiem. Wątpię, żeby ktokolwiek wiedział. Zarówno jej pochodzenie, jak i historia, giną w mrokach dziejów. Jest... legenda? Nie, to nie jest legenda. To fakt: paręset lat temu Mrok stąpił na niektórych członków naszej rasy i zaczęli oddawać cześć złemu bóstwu. Bardzo, hm, krwawemu bóstwu. O dość wybrednych gustach. Rozumiesz?
Pokiwałam głową. Krew na schodach... bogowie.
- To dobrze. Na szczęście nie wszyscy oszaleli i ci, którzy pozostali normalni, stoczyli walkę z wyznawcami Mroku. Ocalała garstka wygranych, którymi okazały się być, hm, dzieci Światła, odbudowali zniszczoną Świątynię. Była zabawa z pomocą bogów, znakami niebios i innymi podobnymi bzdurami. W każdym razie był nakaz: nie zapominamy, o tym, co się zdarzyło, dbamy o Świątynie, składamy modlitwy i te de, i te de. Nadążasz?
- Pewnie.
- Wyczułem, ze coś jest nie tak i to między innymi dlatego poszedłem na tą misję. Myślisz, że dlaczego tak często wyjeżdżałem? Szukałem znaku, impulsu. Resztę drużyny zdziwiło, kiedy wyruszyłem wkrótce po tobie... nie wiem, co sobie pomyśleli – Uśmiechnął się. Ja też. - W każdym razie odebrałem sygnał od Erwina, że jest w pobliżu... odnoszę wrażenie, ze ty też coś odczułaś, prawda? Kiedy byłaś blisko niego. Emocje, te sprawy... hm?
Przypomniałam sobie ciche głosy w mojej głowie.
- Tak – odpowiedziałam cicho.
- Właśnie. Szybki kontakt wzrokowy, rozmowa telepatyczna i wiedziałem wszystko – Świątynia została zaniedbana i ktoś musi wyjaśnić, czemu. Ewentualnie powstrzymać to, co wyjdzie. Próbowałem dowiedzieć się od Erwina, czemu był taki zalękniony i zdenerwowany, ale nie chciał powiedzieć, a ja nie umiałem przebić się do tych działów jego umysłu – Oblizał zaschnięte wargi. - Nie pozostaje mi nic innego, tylko sprawdzić. Idziesz ze mną?
Poczułam, że w głowie szumi mi od tych dziwnych wieści, które usłyszałam. Brzmiały zupełnie fantastycznie, nawet jak dla zmutowanego wampira. Czy iść z nim? Przecież nie przebyłam takiej odległości, żeby teraz powiedzieć: „było miło, spotkamy się w domu na herbatce”.
- Idę. A co myślałeś?
Rozluźnił się.
- A więc... chodź.
Przejechałam palcami przez włosy i odetchnęłam głęboko.
Przygodo, oto nadchodzę!
Tylko czemu zawsze ja?

Koniec rozdziału VII.

----------

8. Ofiara.

Mimo tego, co sądzą na ten temat ludzie niemagiczni (termin nieoficjalny: mugole) zróżnicowanie ras na świecie jest bardzo duże. Mamy więc elfy, krasnoludy, gobliny, skrzaty domowe, centaury, wampiry i oczywiście rasę dominującą – ludzi.
Chociaż w przypadku tych pierwszych nazwanie ich osobną rasą jest rzeczą dość oczywistą, tak przy skrzatach, centaurach, a już najbardziej wampirach podział ten budzi dość dużą wątpliwość.
Skrzaty i centaury traktuje się po prostu albo jako zwierzęta, albo jako pochodne gobliny, jeśli chodzi o te pierwsze, lub ludzi, mając na myśli te drugie. Natomiast jakże często nasuwa nam się podejrzenie o czyjąś przynależność rasową do wilkołaków, którzy są jedynie grupą ludzi chorych na likantropię...
Wampiry – te z całą pewnością budzą najwięcej kontrowersji. Żeby zidentyfikować jakąś grupę jako gatunek, musi ona posiadać umiejętność rozmnażania. Tak na przykład skrzyżowanie konia i osła – muł – nie jest gatunkiem.
Jak to wygląda z wampirami?
Wampiry z pewnością posiadają umiejętność rozmnażania- stąd też jeden z ich podziałów na czystokrwiste i mieszane (rozróżnia się również wampiry wyższe i pospolity, tu jednak nie udało się ustalić zależności – możliwe, że te pierwsze są ginącą elitą czystokrwistych). Często zadawane pytanie, to przecież jak z czegoś martwego może narodzić się żywe? Największym błędem jest stwierdzenie, że matka jest martwa, a dziecko żywe – oboje się nieumarli. Mimo wszystko wampiry są dużo mnie płodni niż ludzie – tylko dlatego nie zostaliśmy jeszcze zalani przez falę tych stworzeń.
(...)
Wszystkie rasy dzielą się na podgatunki – w przypadku ludzi mamy tu podział ze względu na kolor skóry (biała, czarna i żółta), u elfów – miejsce pochodzenia (według niektórych – wyższego rodu, mroczne, wodne, leśne), u krasnoludów – wygląd (m.in. górskie, szare). U innych ras (centaury, skrzaty, gobliny) nie udało się jeszcze zaklasyfikować dokładnie wszystkich odmian.
Wampiry są bardzo interesującą i ciekawą rasą dla badaczy pod tym względem. Jest podział na czystokrwiste i mieszane, na wyższe i pospolite, a oprócz tego wyróżnia się wiele innych rodzai i gatunków. Co powiemy o tych wampirach, które są niewrażliwe na światło, a mają żądzę krwi? Jeśli wampir został ugryziony, przeszedł całkowitą Przemianę, ale mimo tego nie czuje potrzeby zaspokajania głodu, jest wampirem wyższym? Badania nad tą rasą trwają i potrwają jeszcze długo, zanim odkryje się wszelkie rodzaje tego niezwykłego gatunku. W dodatku krążą niepotwierdzone pogłoski o wampirach latających, półwampirach i podobnych im mrocznych stworzeniach, które miałyby być dziwnym splątaniem człowieka, wampira i paranormalnych zdolności.
Same stworzenia milczą na swój temat. Nie wypowiadają się o sobie, nie udzielają informacji. W historię klanu zostaje wtajemniczony tylko co czwarty wampir. Jeśli one same nie znają prawdy o sobie, jak my, zwykli ludzie, możemy ją uzyskać?


Profesor Jaheira Vanenberg, „Różnorodność gatunków i ras. Czy wampir jest zawsze tym samym wampirem?”

Cisza.
Okropna, grająca w uszach cisza, roznosząca się po całym pomieszczeniu, przenikająca na wskroś i krzycząca do najgłębszych pokładów podświadomości.
Wolałam krzyk, naprawdę.
Jakby na zawołanie powietrze przeciął mrożący krew w żyłach wrzask.
Zabrzmiał podwójny syk wyjmowanego miecza.
Światło księżyca wpadało przez częściowe zakurzone, a częściowo wybite witraże. Powolnym krokiem przemierzaliśmy świątynię, aż wreszcie znaleźliśmy się u stóp ołtarza.
Była na nim krew. Świeża.
Widziałam, jak Mat zgrzyta zębami i aż do bólu zaciska ręce na rękojeści. Głową dał mi znak, żeby iść dalej.
Weszłam po zakrwawionych schodach, starając się unikać plam krwi. Coś mlasnęło obok mnie niemiło. Mat nie poświęcał temu tyle uwagi, co ja.
Na samej górze, na stole ofiarnym, leżał mężczyzna. Miał zamknięte oczy, ale szata podnosiła się miarowo; spał.
Staliśmy przez chwilę, nie wiedząc, co robić.
Mężczyzna otworzył oczy i jęknął. Całkiem zwyczajnie, jak na przedstawiciela Mrocznej Strony.
- Gdzie ja jestem? - wymamrotał.
Wydawało mi się, czy coś przemknęło po suficie? Odwróciłam się.
- Co tu robisz? - spytał ostro Mat.
Tak... między kolumną, koło witraża... obracałam się powoli, śledząc stworzenie wzrokiem.
- Mat... - szepnęłam kącikiem ust.
- Ja... nie wiem – jęknął człowiek. - Spałem, a coś przyszło... i... i obudziłem się tutaj...
Koło kandelabru ze świecami... Powoli, a nieuchronnie, dziwna postać zmierzała w naszą stronę.
- Mat...
- Tak po prostu? - zadrwił.
- Mat...!
- Co?
Obrócił się w moją stronę. Zaszumiało i miękki, czarny kształt spadł na podłogę.
- Za tobą – wykrztusiłam.
Obrócił się płynnie, składając do ciosu. Ostrze ze świstem przecięło powietrze i cięło je dalej, gdy stworzenie uniknęło miecza. Te zasyczało, a długie pazury zajaśniały w świetle księżyca. Szybki atak zmusił Mata do zablokowania ciosu. Szpony zazgrzytały o metal.
Doskoczyłam z drugiej strony i, pal sześć uczciwą walkę, chlasnęłam na poziomie pasa.
Miecz przeszedł jak przez mgłę. Stałam osłupiała.
- Srebrem! Walnij go srebrem! - krzyknął Mat, unikając ciosu cienistej bestii.
Szybko wyjęłam drugi miecz i nim bestia zdołała się odwrócić, z półobrotu walnęłam w brzuch.
Widziałam, jak „ciało”, stykając się ze srebrem, krystalizuje się powoli, staje bardziej materialne, tylko po to, żeby po chwili opaść bezwładnie w dwóch częściach na ziemię.
Odwróciłam się do mężczyzny, który...
...biegł do pomieszczenia za ołtarzem...
Zaklęłam i puściłam się za nim, kiedy dwie cieniste istoty spadły na podłogę przede mną, blokując mi drogie.
Ts, ts, ts...
Zaryzykowałam spojrzenie w tył – Mat miał takie same problemy. Jedną ręką odgarnęłam włosy z twarzy, drugą wciąż trzymając miecz. Wzięłam głęboki oddech i skoczyłam.
Ostrze kreśliło pętle i kółka w powietrzu. Widziałam, jak obie istoty się odsuwają.
Przykucnęłam i, tnąc od dołu, płynnym łukiem pozbawiłam cieni nóg na poziomie ud. Stworzenia rozpłynęły się, wtapiając w ziemię.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że mężczyzna dalej ucieka, gnając na złamanie karku przez kościół.
Pobiegłam za nim. Wpadłam na schody prowadzące na chór i przeskakując po kilka stopni naraz, weszłam na górę.
Paręnaście metrów przede mną, niknąc w ciemności, majaczyła sylwetka człowieka. Pobiegłam w tę stronę. Doszedł mnie cichy szept.
- Panie... jacyś ludzie przyszli do świątyni... ze srebrem...
Zabrzmiał cichy syk. W duchu modliłam się, że to ja na coś nadepnęłam.
Dobiegłam do klęczącego mężczyzny i pociągnęłam go za kaptur.
- Wstawaj – warknęłam. - Mamy trochę do pogadania.
Powoli, bardzo powoli, opadł na ziemię. Kopnięciem obróciłam go na drugą stronę.
Był martwy.
Nikt z tak zdeformowaną twarzą nie mógł być żywy.
Coś zaszumiało cicho za mną. Wyprostowałam się ostrożnie, wbijając spojrzenie w znajdujący się na wprost mnie wiszący świecznik.
Cholera.
Pobiegłam, wsadzając w międzyczasie miecz do pochwy, odbiłam się od balustrady i rękami zahaczyłam o żyrandol.
Super.
Wiszę sobie dwadzieścia metrów nad ziemią, w miejscu, gdzie każde z tych przeklętych stworzeń może mnie dostać. Pięknie.
Ale żyję.
Oczami wyobraźni widziałam ciemne kształty zmierzające w moją stronę.
Zaklęłam ponownie.
Spojrzałam w dół.
Ts, ts, ts... wampiry mogą skakać nawet z dużych wysokości, prawda? Czy tylko te czystokrwiste?
Męska decyzja, Mirian. I szybka.
Zaraz, zaraz, pomyślałam nagle. Przecież ja, chcąc nie chcąc, mogę sobie dorobić skrzydła, nieprawdaż? Coś takiego był w końcu, jasna cholera, w zestawie dla zmutowanych wampirów.
Skup się, powiedział.
Starając się zapomnieć o moim obecnym położeniu, zamknęłam oczy i skoncentrowałam się na świadomości, że mam skrzydła. Para ładnych, czarnych skrzydełek. Pióra. Nie błona.
Skrzywiłam się i przygryzłam wargi, kiedy poczułam, jak coś rozrywa mi skórę na łopatkach i przebija kurtkę. Zachwiałam się lekko, kandelabr zadźwięczał w odpowiedzi. Ponownie spojrzałam w dół.
Cóż, trzeba będzie szybko nauczyć się to obsługiwać.
Pomachałam parę razy na próbę. Na dalsze próby czasu nie było; kątem oka zauważyłam stworzenia wskakujące na świecznik.
Puściłam się.
Zamachałam skrzydłami, czując się bardzo głupio, ale o dziwo, wyraźnie obniżyło mi się tempo spadania. Wytężyłam siły i zatrzymałam się trzy metry nad ziemią.
Ya-hoo. Ja fruwam i żyję!
Teraz trzeba tylko zadbać o utrzymanie tego stanu.
Wolno opadłam na ziemię, równocześnie wyciągając miecz. Płynnym cięciem pozbawiłam niby-ducha niby-życia.. Obróciłam się ze świstem, zabijając drugiego.
Zium! Zium! Zium! Z sufitu opadały na podłogę kolejne cienie, zbliżając się w moją stronę.
Dojrzałam Mata, walczącego na schodach. Zaczęłam przedzierać się w jego stronę.
W pewnym momencie nie zdążyłam zasłonić się przed atakiem cienia. Szpony zostawiły na skórze głęboką ranę, wyglądającą bardzo nieprzyjemnie i dziwnie śmierdzącą. Zakręciło mi się w głowie. Otrząsnęłam się i dwoma szybkimi ciosami dostałam się do Mata.
- Nie mamy szans! - krzyknęłam.
Zerknął na mnie kątem oka.
- Nie będę się w tej chwili pytać, skąd masz te cholerne skrzydła – stwierdził lekko, cięciem pozbawiając cienia głowy. - Bardziej ciekawi mnie, czy zdołają unieść nas oboje?
Zasłoniłam się przed ciosem jednego ze stworów i ostro pchnęłam ostrze. Cień zasyczał i rozpłynął się powoli, wsiąkając w szczeliny między kafelkami.
Korzystając z wolnej chwili, machnęłam parę razy skrzydłami. Wyglądały na silne, ale z drugiej strony... przygryzłam wargi. Właściwie...
- Nie mamy wyjścia – powiedziałam.- Przytrzymaj się mnie za nogi, spróbujemy.
On też krwawił. Długa szrama przecinała mu policzek, cudem wręcz omijając oko. Wzniosłam się trochę do góry, i poczułam, jak Mat przyczepia się do mnie. Przez chwilę zawisłam w miejscu, ale parę mocniejszych machnięć i poleciałam do góry.
Cienie nie atakowały nas już tak zapalczywie ze względu na dzielącą nas odległość. Niestety, część zaczęła spadać z dachu. Zaklęłam i, cały czas pamiętając o machaniu, z wściekłością wbijałam w nie srebrne ostrze. Mat na dole trzymał się mnie jedną ręką i krótkim sztyletem pomagał mi w tej bezsensownej walce.
Czułam, że tracę siły. Coraz bardziej ciążył mi mężczyzna i coraz trudniej było mi unosić miecz.
- Mat – jęknęłam. - Ja się tak długo nie utrzymam!
- Leć do wyjścia – rozkazał stłumionym głosem. - Szybko!
Zauważyłam, że on też jest bardzo blady. Krew z rany leciała mu po szyi; wydawała się dziwnie czarna. Lewa ręka, na której ja miałam szramę, dziwnie zdrętwiała.
Przygryzłam wargi i poleciałam w stronę wejścia. Coraz wolniejszymi ruchami odganiałam od siebie dziwne stworzenia, coraz trudniej było mi opierać się sile ciążenia.
Podniosłam głowę. Wrota były tuż tuż! Jeszcze kilka machnięć... jeszcze dwa...
Trzask!
Brama zamknęła się ze straszliwym zgrzytem, odgradzając nas od wolności.


Nie za bardzo pamiętam, co działo się później. Musiałam spaść na podłogę, ale nie rozumiem, czemu cienie nas nie zabiły.
Kiedy się obudziłam, leżałam na ołtarzu. Obok mnie, na ziemi, zwinięty w kłębek siedział związany Mat. Chciałam wstać, ale zdałam sobie sprawę, że sama jestem przywiązana do kamiennego stołu.
Zezując wzdłuż nosa, dojrzałam, że jestem ubrana w jakąś białą suknię, tyle że za Chiny nie umiałabym stwierdzić, z czego została zrobiona.
Obróciłam głowę lekko w bok.
Wzdłuż obu ścian stały pochodnie. W spróchniałych ławkach zasiadały cienie, a świątynia rozbrzmiewała dziwnym szumem i sykiem.
Scena dziwnie kojarzyła mi się z ofiarą, którą najprawdopodobniej miałam być ja.
W takich chwilach drzwi otwierają się z hukiem, do środka wpada przystojny wojownik, rozwala wszystkich, odwiązuje mnie i uciekamy. Tyle że jedyna osoba, która wiedziała o moim aktualnym miejscu pobytu, leżała akurat związana koło mnie i miała raczej małe szanse na ocalenie choćby swojego życia, że o moim już nie wspomnę.
Trudno, jak nie wiemy, co robić, to robimy, co wiemy, jak mawiał mój ulubiony nauczyciel.
Głównym problemem było to, że byłam związana. Wzięłam głęboki oddech i starałam się wyplątać ze sznurów.
Tą wielce zajmującą czynność przerwała mi cisza, która aż zadzwoniła w uszach. Wszyscy umilkli. Wydawali się patrzeć z napięciem na coś za moimi plecami.
Modliłam się do wszystkich znanych mi bogów, żeby to za moimi plecami zostało.
Nie zostało.
Było straszne.
Kształty, oczywiście, miało ludzkie. W jego kształtach nie było nic strasznego. Po prostu mało który człowiek ma czarne otwory zamiast oczu, gnijące ciało i co jakiś czas robaki wyłażące z ust.
Nie zwymiotowałam. Nie wiem, jak, ale nie zwymiotowałam.
- Siostry... i bracia – wychrypiało to coś. Biała larwa wypełzła z warg. Zamknęłam oczy. - Dwóch ludzi... weszło do naszej świątyni... zakłóciło spokój i... próbowało przerwać... obrzędy... - Stwór umilkł. Prawie czułam, jak mierzy mnie wzrokiem. - Ponieważ jednak... oba są... stworzeniami... mroku... - zakaszlał. Nie patrz, nie patrz, co tym razem wyleciało mu z ust... - damy im... szansę. Zostaną poświęceni... Czarnemu Panu...
Przez chwilę pomyślałam, że mówi o Voldemorcie. Dopiero potem zorientowałam się, że tu mogą tak nazywać kogoś innego.
W porządku, przemówienie skończone. Znowu nabrałam maksymalnie dużo powietrza do płuc, napięłam mięśnie i krok po kroku wysuwałam się spod sznurów.
Tymczasem potwór prowadzący ceremonię podszedł do mnie i wyciągnął z głębin szat małą fiolkę. Poczułam, że duszę się od towarzyszącego mu zapachu.
- Wypij – rozkazał.
Zacisnęłam usta i zaczęłam się jeszcze bardziej rozpaczliwie wyrywać.
- Wypij! - powtórzył.
Widziałam, jak zbliża zgniłą rękę do moich ust, dusiłam się...
Drzwi otworzyły się z hukiem.
Niestety, nie stanął w nich książe z bajki. Był to ktoś, na kogo widok ucieszyłam się dużo bardziej.
- Witam! - zawołała wesoło Agnes. - Co to, przerywamy imprezę?
- Nie zaprosiliście nas – dodał z żalem Chris.
- To ubodło – stwierdził Erick, bawiąc się krótkim sztyletem.
- Bardzo – przyznała Eva.
- Sądzę, że jakoś to nadrobimy – powiedziała moja ukochana przyjaciółka, na którą nigdy nie dam powiedzieć złego słowo, jeśli tylko mnie stąd uwolni. - Proponuję zabawę w traf-i-zabij. Bardzo prosta, wiesz? – zwróciła się do sąsiedniego cienia. - Polega na tym, że trafisz – miecz ze świstem przeciął powietrze – i zabijasz – dokończyła z uśmiechem Agnes. - Kto jeszcze zagra?
Erick jakby od niechcenia rzucił sztyletem, który utkwił w szyi mojego prześladowcy. Chris i Eva odwrócili się do siebie plecami i razem z Agnes zaczęli rozwalać potwory.
Cienie wykazały, ku mojemu najwyższemu zdumieniu, inteligencję i przyjęły najlepszą taktykę w ich sytuacji.
Znaczy, zaczęły uciekać.
Wdrapywały się na ściany, spadały z sufitu. Tak, tak, czterech wykwalifikowanych łowców to nie dwa wymęczone wampiry.
Erick dopadł Mata i rozciął mu więzy. Potem doskoczył do mnie i krzywiąc się z obrzydzenia dogrzebał się do mojej ręki, leżącej pod suknią i rozwiązał sznur.
- Ciekawa sukienka – rzucił.
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam jeszcze raz na dziwny ubiór.
Boże... on się ruszał!
Usiadłam i zaczęłam się otrzepywać. Mało jest rzeczy, których nienawidzę bardzie niż tego. Wzdrygnęłam się, wstałam i zaczęłam rozcierać nadgarstki, zdrętwiałe od więzów.
- Zbieramy się? – zaproponował Erick.
- Chcę mój miecz – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, przegrzebując się przez rzeczy leżące koło ołtarza.
Mężczyzna mruknął coś pod nosem i z kieszeni wyciągnął dziwny przyrząd. Włączył go i po chwili otoczyła nas srebrna, drgająca lekko zasłona.
- Co to?
- Rozpylacz srebra. Z małą pomocą magii udaje mi się je utrzymywać w odpowiedniej pozycji i miejscu. Osłona jest zasilana ze zbiorniczka, a całość trzyma się kupy tylko dzięki paru solidnym zaklęciom. Ale jak się nie pospieszysz, to żadne zaklęcia nam nie pomogą.
- Mir! - Odwróciłam się i zobaczyłam Mata machającego do mnie z drugiej strony ołtarza. - Chyba mam twoje zabawki!
- Pospieszcie się i lećcie prosto do wyjścia – wychrypiał Erick. - Długo tego już nie utrzymam.
Rzeczywiście, był cały spocony i ledwo trzymał się na nogach. Pędem podbiegłam do Mata, odebrałam od niego moją broń i zaczęliśmy przedzierać się do wyjścia.
- No nareszcie! - krzyknęła do mnie Agnes. - W samą porę, te dranie zaczęły na nas spadać z góry. Inteligentne się, cholera, zrobiły. Chodźcie! Gdzie Erick? - rozejrzała się.
- Tu jestem – zdyszany mężczyzna podbiegł do grupy łowców. - Zwalamy stąd, migiem!
- Raczej – mruknęła Eva. - To cholerstwo zaczyna się walić!
Spojrzałam na bok i w górę, na trzęsące się kolumny, i chcąc nie chcąc, przyznałam dziewczynie rację.
- Biegiem – zarządził Chris.
Szybko skierowaliśmy się w stronę wrót, mając na karku rozwścieczone cienie.
Zaklęłam, odwróciłam się i szybko wyciągnęłam miecz. Pierwszy zagalopowany stwór nie zdążył wyhamować i nadział się na ostrze. Drugi zdążył się uchylić i ostrze nie rozpłatało mu piersi, a ucięło głowę. Kolejny był już ostrożniejszy – zatrzymał się, wyciągnął pazury w moją stronę, zasyczał.
Kątem oka widziałam, że Agnes zostaje, aby mi pomóc ochronić tyły towarzyszom.
Zablokowałam draśnięcie ostrzem; szpony zazgrzytały o metal, zsunęły się, a ja wykorzystałam chwilę odsłony, żeby wbić miecz w serce, czy jak to tam nazwać, przeciwnika. Dwaj następni stanęli na jego miejscu.
Przykucnęłam, chowając miecz do pochwy i błyskawicznie wyjęłam dwa sztylety. Cienie dostały dwa sztychy w miednice i zniknęły.
- Agnes? - krzyknęłam, obracając nożami i spoglądając spode łba na kolejnych wrogów.
- Mir?
- Może byśmy tak już kończyli imprezę?
- Z przyjemnością, ale oni nawet nie chcą o tym słyszeć. Może tu przyjść i wytłumaczyć im tę kwestię.
Wywijając sztyletami zgrabne ósemki, wykorzystałam moment zagapienia i uderzyłam. Cienie rozpłynęły się, a ja pobiegłam pomóc Agnes.
Dziewczyna kosiła szerokie koła mieczem, wprost zmiatając przeciwnika, ale nie miała chronionych pleców, a długie ciosy zwalniały jej ruchy. Wbiłam ostrze w kark zachodzącego ją z tyłu stwora, kolejne dwa potraktowałam z cięcia na gardło i po chwili gnaliśmy co tchu do wyjścia.
Świątynia zaczęła się rozsypywać dokładnie w tej samej chwili, kiedy przebiegałyśmy pod łukiem. Kamienne bloki odpadały i z łoskotem lądowały w śniegu, wieża chwiała się na lewo i prawo, a okna pękały z trzaskiem.
- Tak mi się coś wydaje, że to nie jest zwykła rozwalka – stwierdził Erick, otrzepując ostentacyjnie kurz z rękawa. -What do you think, dear Mat, about this...? – spytał z nienagannym akcentem, zamiast jak zwykle, nieco zbyt twardo.
- Ja? - Mat wydawał się nie być myślami w tym świecie.
- Nie, ten za tobą – stwierdziła sarkastycznie Agnes, dysząc ciężko po biegu i walce. - Ty! Co wy sobie w ogóle, do jasnej cholery, myślicie? Wyjeżdżacie sobie jak gdyby nigdy nic na patrol, potem, bez zawiadomienia – bo po co? - do jakiejś mrocznej świątyni, gdzie prawie zostajecie złożeni na ofiarę i dopiero my musimy wam ratować tyłki. Dwa słowa wyjaśnienia?
- Jedno – stwierdził ponuro Mat. - Nieważne.
Agnes zamilkła. Zaśmiała się cicho, jakby niedowierzając.
- Ja rozumiem, ty masz stresa i w ogóle nie w formie jesteś, bo kto by był? Za dwanaście godzin chcę mieć wasz pełny raport, o tym, co się stało, odkąd opuściliście bazę. Z kim, jak, po co, gdzie i kiedy!
- Agnes – krzyknęłam. - Uspokój hormony! Wszyscy cię słyszą!
- Jakoś nie zauważyłam – stwierdziła z przekąsem dziewczyna.
- Co ty masz do... - zaczął Mat, ale nie dałam mu skończyć:
- Cisza! Oboje! Agnes, nie rozkazuj tak, to nie ty jesteś tu dowódcą. Mat, ty też tak nie szalej. Spokojnie. Chyba nie macie zamiaru się tu pozabijać? Czym przyjechaliście?
- Terenowym – odpowiedziała niechętnie Agnes. - Ale..
- Dobra – przerwałam. - Ładujemy mój skuter na bagażnik i wracamy. Mat, ty jedziesz za nami na motorze. I już ani słowa, okay? Porozmawiamy, jak dojedziemy do domu.
- Nadal nie rozumiem, czemu ona... - zaczął mężczyzna.
- Potem! Okay?
Zabrzmiał cichy chórek „okay” i grupka powlekła się do pojazdu.
Wsiadłam do samochodu i oparłam się o fotel. Zamknęłam oczy. Bogowie, nie chcę przyjeżdżać. Nie chcę nic tłumaczyć i nie chcę nic wiedzieć. Dwa litrów gorącej kawy, coś do jedzenia, prysznic i łóżko – to wszystko, czego potrzebuję.
Po chwili głowa opadła mi na dół i zasnęłam.

Koniec rozdziału VIII.

------------
10. Kłótnia.

Scena, jak ze snu, naprawdę.
Kwiaty kwitną, obok szumi las, dalej płynie rzeczka, on, ja, pies... po prostu cudownie.
Tak... cudownie. Znaczy za pięknie, żeby mogło być prawdziwie.
Oparłam głowę o drzewo i zanurzyłam dłoń w futrze psa, drapiąc go za uszami.
Ja i Adam rozmawialiśmy luźno między sobą. Przyznam, że dawno nie czułam się tak dobrze. Nie musiałam się niczym martwić, przejmować. Nikt mnie nie gonił, nie prosił o coś, nie potrzebował, nie męczył. Pełny luz...
Super.
M...
Odetchnęłam głębiej świeżym powietrzem i spojrzałam leniwie na zamek. Zobaczyłam idącego powoli w naszą stronę chłopaka.
Mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia lat. Miał jasne włosy, krótko ścięte włosy i niebieskie oczy. Był wysoki i dość szczupły.
Wydawał mi się jakiś znajomy.
Pomachał ręką – Adam mu odmachał, widocznie się znali.
- Kto to? - spytałam.
- Znajomy – odpowiedział wymijająco i wstał, żeby go przywitać.
- Hej, ta... - urwał chłopak, widząc ostre spojrzenie wampira.
- Ta-co? - spytałam, marszcząc brwi.
- Ta.. ta... taki ładny dzisiaj mamy dzień – zakończył z uśmiechem. - Cześć, jestem Michael.
- Mirian – Podałam mu rękę. - Specyficzne przywitanie – dodałam z uśmiechem.
Adam i Michael stali obok siebie. Spojrzałam na nich uważnie.
Cholera, przecież ten gość wygląda jak młodsza kopie Adama!
- Czy wy nie jesteście... e... spokrewnieni? - spytałam ostrożnie.
Wymienili uważne spojrzenia.
- Powiedzieć jej? - zapytał kącikiem ust chłopak. Usłyszałam.
- Co powiedzieć?
- Sprawa jest trochę skomplikowana...
- Adam!
- Widzisz, jest coś, o czym powinnaś wiedzieć... lepiej usiądź.


- I wiesz, co on mi powiedział, Mat? Wiesz, co ten wampirzy drań mi powiedział? Że ma syna! Że Michael jest jego synem! Ten skurkowaniec przychodził do mnie dwa miesiące i nawet słóweczka nie pisnął! Nic! I nagle: och, Mirian, zapomniałem ci powiedzieć, mam syna. Wyobrażasz to sobie?
- Ale chyba miał powody.
- Powody? Jakie cholerne powody?! O takich rzeczach się informuje trochę wcześniej, nie sądzisz?
- Mir, wydaje mi się, że ty źle do niego podchodzisz. Kim on dla ciebie jest, że miałby ci to mówić, co?
- Och... przyjacielem, ale..
- Właśnie. Gdybyście ze sobą chodzili, to rozumiem. Albo zapowiadało się na coś więcej. Ale wy jesteście przyjaciółmi i przyznam, było to z jego strony trochę nie fair, ale przecież nie musi cię informować o każdym najdrobniejszym szczególe swojego życiorysu?
- To nie jest drobny szczegół!
- Ale powiedz, co to zmienia, że o tym wiesz?
- Nic, tylko...
- Więc o co się czepiasz?
- Mat! Skończ wreszcie z tą swoją irracjonalną logiką!
- Jaką irracjonalną? Niezbite dowody, koleżanko.
- Nieprawda! Nie usprawiedliwiaj tego drania! Powinien mi o tym powiedzieć!
- Mir, skończ zachowywać się jak dziecko! Chyba sama nie widzisz w tym specjalnego sensu. Adam zna cię dwa miesiące i to tylko dlatego, że cię ugryzł. I wcześniej z nim walczyłaś. Jak sądzisz, ile jeszcze takich podopiecznych może mieć? Dla każdego ma przygotowywać swoją biografię w teczce, czy jak?
- Nie ma!
- Jesteś pewna?
- Tak!
- Nie będę się kłócić, bo nie wiem, ale ja stoję po stronie Adama.
- Jak zwykle! Mężczyźni razem!
- Mir, skończ, proszę. Nie przesadzaj, co?
- Nie przesadzam!
- Nie przesadzam, nie przesadzam... dobrze – westchnął. - Zaczniemy z innej strony. Czy jestem twoim przyjacielem?
- Co to za pytanie?
- Odpowiedz.
- Gdybyś nie był, w ogóle by mnie tu nie było.
- Właśnie. A czy ja wiem, ilu ty miałaś chłopaków?
- M... nie, ale przecież...
- A Adam wie?
- Też nie, ale...
- Więc z jakiej paki on miałby ci mówić, czy on miał dziewczynę i czy coś z tego wyszło?
- Jest moim przyjacielem! A mieć dziewczynę i mieć z nią dziecko to dwie różne rzeczy!
- Niewiele się różniące... nadal będę się upierał, że skoro ty nie mówiłaś mu o takich sprawach, to on też nie musiał.
- Wiedziałam, że tak będzie. Nie ma to jak cholerna męska solidarność! Wielkie dzięki!
- Mir... na Thora! - Mat zgrzytnął zębami.
- Przyjść po poradę i od razu moralizujące kazanie...
- Jakie kazanie?
- ...człowiek oczekuje otuchy, a tu mu jeszcze kołkiem w samo serce...
- Co ty pie... to jest mówisz?
- ...można się było spodziewać, szowiniści, cholerny świat...
- Mir... nie dobijaj, proszę.
- ...moje odczucia się oczywiście nie liczą, bo po co...? Dranie...
- Mir! Uspokój się – Mat przerwał mi monolog. - Co zrobiłaś, jak ci o tym powiedział?
- A co miałam zrobić? Strzał w mordę i do widzenia!
Mat schował obandażowaną głowę w poduszkę i jęknął z rozpaczy.
- Żartujesz, prawda?
- Oczywiście...
Mat odetchnął.
- ...że nie.
- Mirian... ja nie wiem, jak udało ci się dożyć do wieku dwudziestu dziewięciu lat...
- Wiem, wiem... . Uderzyłam go, a wtedy...

Nawet nie zareagował. Stał ze spuszczoną głową, wpatrując się w ziemię. Kiedy podniósł na mnie wzrok, był pusty, a równocześnie niesamowicie twardy. Odwróciłam głowę.
- To bolało – powiedział bardzo, bardzo cicho.
Milczałam. Co miałam powiedzieć?
Pies skoczył na mnie i wsuwając pysk pod rękę domagał się pieszczoty. Pogłaskałam go czysto machinalnie. Byłam cały czas w szoku.
Michael chrząknął.
Ten dźwięk przywrócił mi świadomość. Spojrzałam lodowato na Adama.
- Do widzenia.
Wampir skrzywił się.
- Adieu.
Deportowałam się z trzaskiem do Mata, którego adres wydębiłam przed paroma minutami od Adama, wściekła i oszukana.

- ...i tak to wyglądało – zakończyłam.
- Nie obraź się, Mir, ale jesteś skończoną kretynką.
- Ja?
- Tak, ty.
- Może trochę..
- Trochę...!
- Okay... może popełniłam... e... mały błąd. Co teraz?
- Słucham?
- Co teraz?
- Ach, no tak... czyli najpierw paprzesz sprawę, a potem "przepraszam, mógłbyś mi pomóc"?
- M... coś w tym stylu.
- Jesteś szalona – westchnął.
- Ty też – odgryzłam się. - Wszyscy jesteśmy.
- Wiesz, na jego miejscu, to bym się nigdy więcej do ciebie nie odezwał, dopóki nie przyjdziesz na kolanach i nie zaczniesz mnie błagać o przebaczenie. Ale ja to nie Adam, a z tego, co zdążyłem gościa poznać, to raczej nie jest ten typ.
- Poznać... - prychnęłam.
- Wiesz, kiedy rozmawiasz z kimś trzy godziny, potem kolejną robi ci opatrunek, a następne dwie siedzi i stara się zaleczyć powikłania, to można się zorientować, kim on jest.
- Dobra, dobra, rozumiem. To co mam zrobić?
- Zwaliłaś sprawę... narazie daj sobie spokój. Poczekaj trochę, niech to wszystko się uspokoi.
- A potem?
- A potem – stwierdził, ciężko wzdychając. – a potem módl się, żeby okazał się niepamiętliwy.

Trzy dni.
Trzy dni, a on nie daje znaku życia.
Wracam z pracy, siadam w fotelu i wpatruję się w drzwi.
Boże, ja zwariuję.
Wstałam, zrzuciłam kota z kolan i położyłam książkę, nad którą bezskutecznie starałam się skupić, na stół. Wypiłam kawę z ekspresu, różdżką umyłam naczynia z obiadu.
Wzięłam katanę znad kominka, siadłam starym w oknie i zaczęłam ją ostrzyć.
Że jestem kretynką, to wiem na pewno. Zachowałam się jak zazdrosna nastolatka albo trzyletnie dziecko, które dowiaduje się, że jego lalką bawi się wredna siostra.
Druga rzecz to taka, że moja reakcja wcale nie powinna tak wyglądać. W końcu jestem rozsądną, inteligentną, zdecydowaną, dojrzałą kobietą, która...
Ta... w którym miejscu?
- Zawaliłaś sprawę, Mir – powiedziałam do siebie, powtarzając słowa Mata. - I to na całego.
Przejechałam osełką przez ostrze i spojrzałam na swoje odbicie w klindze, a potem na przeraźliwie nieruchome drzwi.
Spokojnie. To na pewno da się rozwiązać. Adam ma prawo być na mnie obrażony, okay, ale ja chyba też. W końcu mógł mi coś powiedzieć. Z drugiej strony, Mat ma rację – nie musiał.
Czułam się po prostu urażona. Czym? Brakiem zaufania? Że wiem o nim tak niewiele?
Bogowie, to wampir! Charakterystyczną cechą wampirów jest to, że są tajemnicze. Trudno, żeby opowiadał mi na wstępie całą historię swojego życia.
Byłam zdenerwowana i to jeszcze bardziej potęgowało moją złość. Łowca, który traci równowagę...
Zeskoczyłam z parapetu. W takim stanie nie miałam ochoty nawet na ostrzenie miecza. Z westchnieniem odłożyłam go do pochwy. Siadłam po turecku na podłodze, zawołałam kota i zaczęłam go głaskać, znowu spoglądając na drzwi.
Ech.. najpierw go lubię, potem nienawidzę, a teraz za nim tęsknię.
Adam...
Przyjdź, proszę. Przyjdź, to cię przeproszę i wybaczę.

"Czekam na ciebie koło zamku..."
"Ale o której?"
"Zawsze"


- Adam... - powiedziałam na głos. Kot uciekł z moich kolan. - Adam... proszę, przyjdź.
Siedziałam w ciszy ze ściśniętym sercem, ale nic. Żadnego trzasku aportacji, łomotu świstoklika, buchających płomieni z kominka, świadczących o użyciu proszku Fiuu.
Westchnęłam głośno.
- Szybko się zreflektowałaś – zakpił jakiś głos za mną.
Wstałam i obróciłam się szybko.
Za mną, na fotelu, siedział Adam z moim prywatnym kotem na kolanach. Opierał brodę na dłoni i patrzył na mnie spod przymrużonych oczu.
- I co?
Milczałam. Bo co miałam mu powiedzieć?
- Wiesz, jesteś zabawna. Włazisz z mieczem do mojej krypty i budzisz z paroletniego snu. Wracam do zamku, a tam, o dziwo, ponownie mnie znajdujesz! Zrządzenie losu? Wydajesz się taka śmieszna, że pozwalam ci żyć – daję ci możliwość uwolnienia. W trakcie tego – Jego wzrok stał się nagle zimny i stalowy. - Zabijasz moją dziewczynę... czy ty wiesz, że to było prawie dziecko? - spytał jakoś dziwnie... miękko? - Miała dwadzieścia dwa lata. Ludzkie. Poczułem, że cię nienawidzę. Naprawdę, naprawdę gorąco. Poszedłem z tobą walczyć. Jeśli zginę, to trafię gdzieś tam, gdzie trafiła A'rie. Jeśli nie, to przynajmniej pomszczę jej śmierć... śmierć, zadaną jej przez ludzką kobietę! Mówiłem ci, że według prawa zajęłabyś jej miejsce, ale wtedy nawet sobie tego nie wyobrażałem... w każdym razie walczyłem z tobą. I wygrałem! Ale kiedy tak leżałaś we własnej krwi, przypomniałaś mi kogoś – matkę Michaela.
- Adam – Spojrzałam na niego z powagą. - Po co ty mi to mówisz? Masz prawo się na mnie gniewać... wpakowałam ci się w buciorach w życie, a ty mi się tłumaczysz... to był mój błąd, proszę... wybacz...
Spuścił wzrok.
- Wybaczam... może było w tym też trochę mojej winy. Ale pozwól mi skończyć. Przypominałaś mi kobietę, którą kochałem nad wszystko na świecie. Bardziej jeszcze niż A'rie, w jej przypadku była to raczej miłość brata, niż miłość mężczyzny...
A ty byłaś do niej taka podobna! Ona też miała takie same spojrzenie, usta, tak podobną twarz... . I przypomniałem sobie, jak leżała, tak jak ty, w kałuży własnej krwi. Stałem i nic nie mogłem dla niej zrobić. Umierała powoli na moich oczach. Była wampirem, a ja łowcą. To była jedna z obław, akurat znalazłem się w tej grupie, która polowała na nią. Próbowałem ją ochronić, ale ona nie chciała – walczyła do końca. A ja stałem z boku i patrzyłem na to wszystko, zamiast ich powstrzymać... wtedy znienawidziłem łowców.
Wiedziałem, że mam syna i że jest on wampirem. Obiecałem Evie, że będę go chronić, ale jak mogłem zrobić to ja, człowiek śmiertelny...?! Wtedy właśnie stałem się wampirem, ale jej nie przywróciło to już życia.
Chciałem żyć zemstą, ale nie mogłem. Miałem przecież syna, dla którego musiałem przetrwać. Kiedy dojrzał już na tyle, żeby radzić sobie sam, udałem się na pewien czas do krypty, żeby odpocząć i zregenerować siły... byłem strasznie osłabiony. Tam mnie znalazłaś. Odżyła dawna mściwość, ale już wtedy zauważyłem dziwne podobieństwo do tamtej i nie zabiłem cię. Potem ta walka... uratowałem jedynym znanym mi sposobem, który kiedyś wytłumaczyła mi ona, bo jej też raz ktoś podarował tak życie... Boże, to była tak dawno, a wciąż boli...
- Eva? - spytałam stłumionym głosem. - Nie wiesz, jak miała na nazwisko?
- Wampiry nie pytają się o takie rzeczy.
O, Boże... przecież to niemożliwe, chociaż... to układało by się w logiczną całość... nie znaleziono ciała...
Nie czułam już nawet gniewu, złość gdzieś uleciała, zeszła na drugi plan. Podeszłam szybko do szafy i wyjęłam album.
- Adam, czy to ona?
Wampir spojrzał ze zdziwieniem na zdjęcie młodej, jasnowłosej dziewczyny.
- Skąd ty to..?
- Adam... to niewiarygodne, ale twoją dziewczyną była chyba moja siostra.

Koniec rozdziału X.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:55, 18 Lut 2006    Temat postu:

Serdecznie dziękuję za wszelkie komentarze, a także nieocenioną pomoc moich bet: Vam i natalinki, które, zwłaszcza ta druga, odwaliły kawał dobrej roboty.
Rozdział spóźniony – tak jakby mam szlaban i korzystam z tego, że nie ma nikogo w domu i publikuję ^^
Nie wiem, kiedy będzie następny, ale trochę minie – jak skończy się szlaban i wreszcie będę mogła spokojnie poukładać wydarzenia.
No cóż, to tyle wstępu.
Czytajcie...

11. Ja czy Eva?

Zapadło milczenie przerywane tylko natarczywym miauczeniem kota domagającego się głaskania.
- Powtórz – poprosił Adam.
- Chodziłeś... z moją siostrą – stwierdziłam dużo chłodniejszym tonem, niż zamierzałam.
- To dlatego wydawałaś mi się taka podobna. Cóż, to wiele wyjaśnia. Czasem zastanawiałem się, czemu, rozmawiając z tobą, czuję się tak, jakbym znowu był z nią. Ale że to... W życiu bym na to nie wpadł! – Pokręcił ze zdumieniem głową.
Nie wiedzieć czemu zaczęło mnie to denerwować.
Chwilka, Mir. Tyle, co udało ci się pogodzić. Spokojnie.
- Adam... jestem trochę śpiąca, więc gdybyś mógł... - powiedziałam przepraszającym tonem z wymuszonym uśmiechem.
- Okay, idę. I wiesz... przepraszam, Mir. Powinienem ci wtedy o tym powiedzieć..
Teraz zaczął się nawracać.
- Nic się nie stało, naprawdę.
- W takim razie... do widzenia.
- Pa.
Zabrzmiał trzask deportacji i znowu zostałam sama.
Ha! Sprawa się wyjaśnia. Teraz już wiadomo, czemu był taki troskliwy, odwiedzał mnie, nie zabił mnie wtedy, chociaż mógł, nie przejmował się, że zabiłam jego dziewczynę - wszystko dzięki Evie.
Dzięki, siostrzyczko.
Eva... była świetną dziewczyną. Aurorka. Jasne blond włosy, niebieskie oczy... wysoka. Miła, inteligentna, sympatyczna, szczera. Uosobienie dobra. Okay, bądźmy uczciwi - może czasem brakowało jej trochę wyobraźni, ale poza tym ideał dziewczyny.
I dlatego dziwię się, że nic nie powiedziała, że jest...
Hm... właściwie wcale jej się nie dziwię. Znała moje podejście do wampirów i może dlatego. Gdyby wiedziała, że ja teraz też...
Wróciłam jednak myślą do doczesności. Wszystko zaczęło się powoli wyjaśniać. Zachowanie Adama, jego troska...
Lubi mnie tylko ze względu na Evę.
Czułam się porzucona. I wściekła.
Wygląda na to, że sytuacja, zamiast się polepszyć...
Ech.

- Hej, Mat.
- Hej, Mir. Sorry, że nie wstanę, ale sama rozumiesz...
- Mat, skończ bajerować. To, że masz plaster na pół twarzy nie znaczy, że nie możesz ruszać nogami.
- Mam odpoczywać. Adam tak powiedział.
- Nawet mi o nim nie przypominaj...
- Widzę, że coś koleżanka nie w sosie.
- Daj spokój, co?
- Co się stało?
Opowiedziałam mu wczorajsze odkrycie.
- Ciekawe.
- Czy ty tego nie rozumiesz?!
- Czego?
- On lubi mnie tylko ze względu na moja siostrę! Traktuje mnie, jakbym była NIĄ! On widzi we mnie Evę!
- Przesadzasz, Mir.
- Nie przesadzam! Jak sądzisz, czemu nie zabił mnie wtedy, na arenie? Bo przypominałam mu Evę! Czemu mnie nie przegnał na cztery wiatry? Bo przypominałam mu Evę! Czemu się ze mną spotyka? Bo przypominam mu...
- Skończ tę litanię, Mir.
- ...Evę. Poza tym...
- Mir!
- Teraz nie zaprzeczysz!
- Mir... Mir, na bogów, nie mam pojęcia, co się z tobą dzieje. Zachowujesz się gorzej, niż małe dziecko!
- Och, JA się zachowuję?
- Tak, TY.
- To było...
- Mir, tylko mi teraz nie mów, że to Adama wina, że kręcił z twoją siostrą.
- Nie zamierzam – odpowiedziałam urażona. - Nie chodzi mi o to, co zrobił, bo w tym wypadku nie mam pretensji. Chodzi mi o to, co robi teraz. Jak traktuje mnie i...
- Mir...
- Tak?
- Widzisz, Mir...
- O co chodzi?
- Mam taką maleńką, naprawdę tyciusieńką radę...
- Jaką?
- LECZ SIĘ NA NOGI, BO NA GŁOWĘ JUŻ ZA PÓŹNO!!!
- Nie krzycz na mnie, dobra?
- Mir... zachowuj się wreszcie jak dorosła kobieta i zrób sobie coś z samooceną, bo ta ostatnia chyba leży i kwiczy. Adam nie interesuje się tobą tylko dlatego, że kochał twoją siostrę, zapewniam cię.
- Tak...? A ty niby skąd wiesz...?
- Kobieca intuicja.
- Mat, lubisz swoje nerki?
- No... raczej tak.
- Więc przestań bredzić i gadaj, skąd masz takie informacje.
- Czy ty jesteś ślepa? Przecież to widać, że on jest w tobie zakochany!
Zapadła cisza.
- Powtórz.
- E... to jest...
- Mat!
- Tak, Miruś?
- Nie mów do mnie Miruś! Mów, co wiesz!
- Wszystko?
- Tak!
- Hm... dwa plus dwa daje cztery. Młode jednorożce są złote. Poza tym miotłę trzymamy z tego końca, gdzie...
- Mat!
- Yyyy... tak?
- Skończ. Zachowywać. Się. Jak. Idiota. I. Mów. Co. Miałeś. Na. Myśli. Przez. Zakochany?
- Czemu wszyscy zachowujecie się, jakby wasz zakres słów ograniczał się do trzech tysięcy i cierpieli na zaawansowaną głuchotę? Czy wam trzeba wszystko powtarzać po trzy razy?
- Tak!
- No, to najwyższy czas, żebyś się oduczyła.
- Mat...!
- Tak, Miruś?
- Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę!
- Ależ ja nic nie wystawiam...
- Dobra, skończmy temat.
- Mir, z ciebie się robi rozsądny człowiek!
- Niewiarygodne, nie?
- No.
Policzyłam do pięciu, spojrzałam na Mata, policzyłam do dziesięciu, spojrzałam na Mata i zamknęłam oczy.
- Mój Macie drogi...
- Tak?
- Więc...
- Kontynuuj, kontynuuj.
- Uważasz... - odetchnęłam. - Uważasz więc, że Adam nie interesuje się mną jako siostrą jego byłej dziewczyny, ale jako mną, tak?
- No... coś w tym guście. Ale jakby co, to ja tego nie powiedziałem.
- Czyli jak zwykle.
- No.

Weszłam do cichego mieszkania.
Szybki ruch różdżką i już usłyszałam uspokajające szczęknięcie zamka i opadającą zasuwkę.
Nasypałam trochę karmy dla kota do miski. Przyniosłam sobie do pokoju teczkę, zrobiłam kawę i zabrałam się do papierkowej roboty. Rozplanowałam parę akcji, skomentowałam kilka raportów...
Chwyciłam kubek do ręki i wypiłam resztkę kawy, teraz już zresztą zimnej. Szybkie Relashio załatwiło sprawę.
M...
Po dwóch godzinach skończyłam. Zgarnęłam papiery na kupkę, rozłożyłam się na kanapie, wzięłam książkę z półki i zaczęłam czytać.
Nie. Wcale na niego nie czekam.
Krasnoludy znane są z niezwykłej siły i wytrzymałości. Są niskie, co może tłumaczyć ich podziemny tryb życia. Rasowym wrogiem krasnoludów są elfy. Powody...
Ani trochę za nim nie tęsknię.
...nie są bliżej znane. Historia tej wojny ginie w mroku dziejów, a ponieważ starsze rasy jednoczą się często przeciwko swojemu wspólnemu wrogowi – człowiekowi, na razie nie dało się dojść przyczyn tej nienawiści.
Przecież to wredny obłudnik. Nie chcę, żeby przyszedł.
Krasnoludzkie bronie są szeroko znane w magicznym świecie i uchodzą za jedne z najlepszych. Także zbroje i inne rzeczy, które przedstawiciele tej rasy wyrabiają z metali wydartych ziemi, cieszą się niesłabnącą popularnością.
Zamknęłam książkę, bo nie umiałam się w ogóle skupić na tekście.
Schowałam twarz w dłoniach i zamknęłam oczy. Boże, co się ze mną dzieje? Zachowuję się jak idiotka. Prawie pokłóciłam się z Matem. Z Agnes już właściwie w ogóle nie rozmawiam, bo o czym? Dochodzę do wniosku, że jedynym tematem, o którym mogę mówić, to Adam - co nawet najbardziej wytrwałej przyjaciółce mogłoby się znudzić. Poza tym często przyłapuję się na tym, że podświadomie on cały czas siedzi gdzieś tam, we mnie. Myślę, co teraz robi, co on by o tym pomyślał, jak to jest między nami...
Jeśli tylko nie oszaleję, to trafi mnie szlag.
Matowi mogę się najwyżej wyspowiadać albo wypłakać na rękaw, ale co on mi poradzi? Wyciągnięcie od tego drania jakichkolwiek informacji kosztuje mnie półgodziny rozmowy. Agnes nie zrozumie sytuacji...
A czemu nie porozmawiasz o tym z Adamem? odezwał się jakiś cichy głosik w mojej głowie.
Po pierwsze, odpowiedziałam sobie, to nie wiem, jak zareaguje, a już mam z nim dość zatargów, żeby zaczynać nowy. Po drugie, to jego dotyczy sprawa, więc... więc... hm..
Więc może będę z nim szczera?
Poczułam pewne skrępowanie na myśl, że miałabym mu... tak po prostu wytłumaczyć to wszystko, porozmawiać, ale z drugiej strony...
Jakby jednak o nim nie myśleć, to w końcu ojciec mojego siostrzeńca i ma chyba prawo do szczerości z mojej strony.
Czyli decyzja podjęta... Teraz tylko muszę się z nim jakoś skontaktować.
Jakoś nie widziało mi się wołać go i czekać, aż się zjawi, chociaż na pewno byłoby to dużo prostsze, niż wysłanie listu. Ponieważ jednak dalej nie wiedziałam, jakim cudem udaje mu się to robić, postanowiłam skorzystać ze starych sposobów. Wyrwałam kartkę z notesu, napisałam na niej szybko „Przyjdź, musimy porozmawiać” i zawołałam sowę.
- Nar!
Cisza.
- Narcyz, wiem, że tam jesteś!
Nawet jednego huknięcia.
- Nar, chcesz się pożegnać z poidełkiem z lustrem?
Zabrzmiał cichy szelest skrzydeł i wredny puchacz, w obawie o stratę swojego najdroższego skarbu, zleciał mi na ramię. Niechętnie wystawił łapkę w moją stronę.
- No. Zaniesiesz to Adamowi, okay?
Sowa dziobnęła mnie lekko w ucho, dając do zrozumienia, że przedrze się przez szranki wroga i dostarczy pilną wiadomość do umierającego generała, po czym wyleciała przez wiecznie otwarte okno.


Padał deszcz.
Krople powoli spływały po szybach. Kanonada stukała o parapet, wywołując miły dla ucha szum, a ja siedziałam przed zapalonym kominkiem, zastanawiając się, co zrobić.
Sowa powinna zaraz znaleźć się w zamku. Jak go przywitać? Chłodno czy ciepło? Może zgrywać obrażoną dziewczynę?
Westchnęłam, wspominając czasy, kiedy takie problemy wydawały mi się po prostu śmieszne i zapatrzyłam się w ogień mile oświetlający białe ściany, rzucający cienie na podłogę i przedmioty.
Jeden z cieni się poruszył.
- Hej, Adaś.
- Hej, Miruś.
Mat widocznie zaznajomił go z moją nową ksywą, pomyślałam ze złością. Czyli wie też o mojej histerii. Genialnie.
- Co u ciebie?
- Dziękuje, niewiele się zmieniło przez ostatnie parę dni. Pies zdrowy, syn zdrowy – czyżby zakpił? - Wszystko gra. A jak u ciebie?
- U mnie też nie najgorzej.
Zapadła cisza, przerywana trzaskiem drewna w kominku.
- Po co prosiłaś, żebym przyszedł?
Chrząknęłam. Zastanawiałam się, jak to zacząć.
Czy jesteś tu tylko ze względu na moją siostrę? Nie, zbyt ordynarne.
Jak wygląda sprawa między nami? Za słodkie.
Co tak naprawdę czujesz? Nie...
Hm.
- Adam...
- Tak?
- Jak... jak to jest z tobą i...
- Obawiałem się tego pytania – westchnął cicho. - Przede wszystkim dlatego, że nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Za dużo się stało, za dużo dzieje się teraz... Chciałem... chciałbym, żebyś najpierw ty na nie odpowiedziała.
- Ja?
- Tak.
- Ja... ja nie wiem.
- Świetnie żeśmy się dobrali, nie ma co.
- Tak.
Znowu zapadła cisza.
- Mir?
- Tak?
- Jaki jest twój stosunek do Michaela?
Zamyśliłam się.
- Pozytywny, a czemu?
- Po prostu pytam. Z ciekawości. Bałem się, że możesz go... nie zaakceptować.
- To w końcu syn mojej siostry...
Adam ugryzł się w język, chociaż wydawało mi się, że chciał powiedzieć coś w stylu „Mój też, ale to już ci wisi, co?”.
Na pewno nie chciał. Nie denerwuj się, Mir, spokojnie.
Patrzyliśmy w ogień. Zapadła cisza.
- Mir... Nie gniewasz się na mnie, prawda?
- Nie, Adam.
- Bo widzisz, Mat mi powiedział...
- Jaja mu wyrwę, kontynuuj.
- ...że ty sądzisz, że ja z Tobą ze względu na Evę...
- I...?
- Wiesz – westchnął – przez dłuższy czas też tak myślałem. Byłaś do niej taka podobna... i może właśnie za to w głębi serca cię nienawidziłem. Za to, że rozdrapałaś tę ranę.
Ale wiedziałem, że nie mogę tak po prostu odejść. Tęskniłem przez każdą sekundę od ostatniego rozstania i odliczyłam te do następnego... i cały czas nie wiedziałem, czy tęsknię za twoją siostrą, czy za tobą... obłęd, nie?
Po co mi to mówisz, Adam? Próbujesz jeszcze bardziej spieprzyć mi humor?
- W każdym razie sam nie wiedziałem, na czym stoję, a niepewność, jak może sama wiesz, jest zawsze najgorsza... stwierdziłem, że nie będę zamykać się szczelnie w skorupie rozmyślań, tylko postawię na działanie. Może uda się ponownie zasklepić ranę, którą otworzyłaś?
Genialnie. Przepraszam, czy ty mnie obwiniasz?
- Adam... dziękuję ci za tak... rozwlekłe wyjaśnienia, ale nie musisz mi ich udzielać. Obawiam się, że powstaje przez to jeszcze więcej nieporozumień.
Spojrzał na mnie z uniesioną brwią
- Okay... jeśli chcesz. To nie dla mnie...
Czyli teraz to wszystko moja wina? Jakiś głos, może głos Mata, przypomniał: bądź rozsądna. Nie wal w mordę, tylko porozmawiaj.
- Wiem, że do nie dla ciebie.
Milczenie, które teraz zapadło, było nieprzyjemne, przesączone wrogością i niechęcią.
- Mirian... powinnaś wiedzieć, że twoja siostra...
Czułam, że coś we mnie pęka.
- Zostaw w spokoju temat Evy, okay?
- Okay, okay... nie musisz tak krzyczeć, rozumiem, Mir...
- Najwyraźniej muszę – Byłam nieuczciwa, ale w tej chwili niewiele mnie to obchodziło.
- Co ci jest?
- Mi? Mi? Mi nic nie jest. Jestem po prostu zdenerwowana całą tą sytuacją!
- Chciałem cię poinformować, że sam się tu nie wpraszałem – Wampirowi też najwyraźniej zaczęły puszczać nerwy.
- Sugerujesz coś?
- Tak. Przestańmy wreszcie na siebie wrzeszczeć i wyjaśnijmy to!
- Jestem otwarta na propozycje! Ty pierwszy!
- Mir, nie przeginaj .
- Ja?
- Tak, ty.
- To nie ja zaczęłam ten temat!
- Boże, zachowujesz się jak dziecko. Eva...
- Nie mieszaj do tego mojej siostry! Teraz nie rozmawiamy o niej!
- Uspokój się i pomyśl choć raz, o czym mówisz!
- Myślę! Najwyraźniej jako jedyna w tym towarzystwie!
- To nie ma sensu – przez głos Adam przebijał chłód. - Daj znać, jak się uspokoisz. Nie przyszedłem tu po to, żeby się kłócić.
Wstał i wyszedł. Trzasnęły zamykane drzwi, chociaż w ogóle nie przypominam sobie momentu, w którym były przez niego otwierane.
Odchyliłam głowę w tył i zaklęłam. Na niego, na siebie, na cała tą kretyńską sytuację.
Wstałam i szybkim krokiem podeszłam do okna. Stał tam! Ze złością odgarniał właśnie mokre włosy z twarzy. Usiadł na ławce i ukrył twarz w dłoniach. Strugi deszczu spływały mu po płaszcza, doszczętnie mocząc ubranie. A on tkwił tam, zupełnie się tym nie przejmując.
Nad czym myślisz, Adam?

Tak to ja, widzisz bywa tak,
W zimnym deszczu posłusznie moknę...
Za rogiem człowiek, on to lepiej zna
Co znaczy czekać, on tu dłużej moknie!*

Pokręciłam głową i odwróciłam się od okna. Mogłabym tam wyjść i powiedzieć, żeby wszedł do środka... gniew minął, ale wiedziałam, że jak tylko znowu się spotkamy, nie będę mogła czegoś nie powiedzieć, tak jak teraz...
Zagryzłam wargi.
Co się ze mną dzieje?

- Mirian!
- Hej, Agnes.
- Co się stało, że przyszłaś? Nie odwiedzałaś mnie już dobry miesiąc... - powiedziała przyjaciółka z lekkim wyrzutem w głosie.
- Tak jakoś...
- Chandra?
- Pośrednio.
- Nie mów, że znowu ten pokręcony wampir.
- Trafiłaś w dziesiątkę.
- Mir, jakie ty masz problemy... - westchnęła. - Wejdź, nie moknij. Czemu się nie teleportowałaś?
- Wolałam się przejść.
- Taaa... ty i spacery.
Weszłam do przedpokoju wyłożonego boazerią, zdjęłam mokrą kurtkę i buty. Agnes wsadziła mnie w olbrzymi fotel wyłożony poduszkami, wcisnęła do ręki kubek herbaty, a sama usiadła na małym kocyku, na którym zwykle odprawiała swoją serię ćwiczeń.
- Opowiadaj, a ja się trochę porozciągam.
- Nie ma o czym mówić – Machnęłam ręką ze zrezygnowaniem.
- Jak nie ma, jak jest. Na trzy metry widać, że jesteś wnerwiona, więc nie gadaj starej przyjaciółce, że nic się nie stało.
- To trochę skomplikowane.
- A spieszy ci się gdzieś?
- Nie, ale...
- Dawaj.
Westchnęłam i streściłam jej pokrótce całą historię.
- Niemiła sprawa – stwierdziła ostrożnie Agnes.
- Wiem, że niemiła. I denerwuje mnie to, że sama do niej doprowadziłam. Cholera, spieprzyłam wszystko! – Walnęłam dłonią w oparcie.
- Czyli wszystko zaczęło się od tego, jak dowiedziałaś się, że twoja siostra i on...?
- Nie, nie. Najpierw była ta sytuacja z jego synem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że matką Michaela jest moja siostra.
- I teraz wyjaśnij mi jeszcze raz, czemu ty się go w ogóle czepiasz.
- M... o to, że nie powiedział mi o synu, to już nie mam do niego pretensji... Bardziej denerwuje mnie ta sprawa z Evą. Ja po prostu obawiam się, że jedyne, co on we mnie widzi, to moja siostra.
- A chciałabyś, żeby widział coś więcej?
Zamknęłam oczy. Bolała mnie głowa, byłam zmęczona.
- Może...
- Nie wiem, co ci poradzić, Mir – westchnęła Agnes. - Daj trochę czasu jemu... i sobie. Pomyśl, na czym stoisz, albo nie wiem, weź sobie urlop i wyjedź, żeby go nie widzieć... Naprawdę nie wiem. Ale na razie raczej najlepiej będzie, jeśli zostawisz go po prostu samemu sobie.
- Dzięki za radę. Prawdziwa z ciebie przyjaciółka...
- Nie mów hop, zanim nie przeskoczysz – Dziewczyna uśmiechnęła się szelmowsko. - Chodź za mną, mam coś dla ciebie.

- Nie wiedzieliśmy, co zrobić ze strychem, kiedy w końcu wynieśliśmy z niego te wszystkie graty, które zostały po ostatnich mieszkańcach – tłumaczyła, gdy wspinaliśmy się na pierwsze piętro domku należącego do niej i jej chłopaka. - W końcu razem z Martinem stwierdziliśmy, że zrobimy sobie tu małą... salę gimnastyczną.
- On nie miał nic przeciwko?
- Może i miał... ale wiesz, on też musi trochę zadbać o kondycję, w końcu bycie rezerwowym pałkarzem reprezentacji Anglii zobowiązuje...
Otworzyła klapkę w suficie i spuściła schody.
- Ty pierwsza.
Weszłam na górę i rozejrzałam się ostrożnie.
Wszystkie ściany i podłoga wyłożone były matami. Przez okna w ukośnym dachu wpadało światło, teraz słabe i przytłumione przez chmury. W rogu pokoju stał stojak z bronią, z sufitu zwisały drążki i liny, a całość prezentowała się niczym senne marzenie lekkoatlety.
- Masz ochotę to przetestować? – spytała z błyskiem w oku łowczyni.
- Chętnie – odpowiedziałam. - Tylko strój...
Agnes wzruszyła ramionami, wyciągnęła różdżkę z tylnej kieszeni spodni i po chwili miałam na sobie getry i bluzkę, zamiast dżinsów i wyciągniętej koszulki.
- Według mnie, to forma ci się pogorszyła przez ten tydzień bezczynności – bez ogródek oświadczyła Agnes. - Piętnaście minut rozgrzewki, a potem trochę powalczymy, co ty na to?
- Nie odmówię – odpowiedziałam z uśmiechem, pierwszym od wielu dni.
Piętnaście minut potem byłam spocona jak mysz na wybiegu.
Dyszałam ciężko. Paręnaście fikołków na rurce, ćwiczenia na wzmocnienie mięśni brzuch, wspinanie się po linie... Bogowie, muszę trochę podreperować swoją wytrzymałość na wysiłek.
- Gotowa? - spytała Agnes, czerwona, ale nie tak jak ja. Tak, jak się ćwiczy codziennie, to potem można świecić kondycją.
Skinęłam głową, złapałam jeszcze jeden oddech i poszłam wybrać broń. Agnes stała już, przeglądając miecze.
- Nie, że ci nie ufam – stwierdziła lekko – ale sądzę, że lepiej nie ryzykować walki na prawdziwą stal... mały sparing na bokeny? Co ty na to?
Spojrzałam na podany mi sprzęt. Boken, czyli z japońskiego „drewniany miecz”, idealnie nadawał się ćwiczeń i w przypadku zbyt wolnej reakcji przeciwnika nie powodował poważnych kłopotów typu: „to była moja nerka”, „przepraszam, trafiłeś w tętnicę” i „czy to, co leży koło twojej nogi, to moja ręka?” . Oczywiście nie bierzemy pod uwagę połamanych kończyn, które mogą być konsekwencją zbyt mocnego uderzenia.
- Idziemy na całego? - spytałam jeszcze na wypadek.
- Do dwóch uderzeń – potwierdziła Agnes.
Chodziło jej o dwa uderzenia w matę oznaczające poddanie.
Okay...
Zabrzmiał trzask, kiedy miecze zderzyły się w powietrzu. Ostrze Agnes uderzyło o gardę. Wywinęłam się zręcznie i starałam się uderzyć po nogach, ale łowczyni zgrabnie zblokowała cios i odskoczyła na bok.
Poprawiłam uchwyt na rękojeści. Uniknęłam ataku na szyję szybkim schyleniem, po czym z półpiruetu, wspomagając się biodrem, cięłam na wysokości splotu słonecznego. Agnes chwyciła miecz od drugiej strony, tuż przy pomalowanej na czerwono końcówce, i ostrzem zablokowała cios, przez co miecz zjechał w dół.
Nie straciłam równowagi, ale miałam odsłonięty prawy bok, więc szybkim rzutem przez bark oddaliłam się na bezpieczną odległość i wstałam.
- W normalnej walce miałabyś miecz przełamany na pól albo wielką szczerbę – stwierdziłam z urazą.
Wzruszyła ramionami, co miało najwyraźniej oznaczać, że woli mieć uszkodzone ostrze, niż wbitą w brzuch stalową klingę.
Zakręciła bokenem nad głową, zrobiła dwa kroki w moją stronę i zaatakowała ukośnym cięciem. Schyliłam się i przesunęłam w bok, czując przelatujące nad głową ostrze. Z przyklęku na jedno kolano cięłam w nogi, odtoczyłam się, wstałam i spojrzałam na Agnes.
Skoncentruj się, do cholery!
Pomyśl, pomyśl, że walczysz z... m...
Lepiej w ogóle nie myśl.
Zrobiłam szybki zwód i zaczęłam okrążać przyjaciółkę, cały czas zmieniając krok. Szybciej, wolniej, zmiana kierunku, przyspiesz... Agnes wodziła za mną wzrokiem, cały czas kierując ostrze w moją stronę.
Dalej, atakuj!
Jakby to usłyszała, wyskoczyła do przodu, uniknęła zgrabnie wyciągniętego miecza, rąbnęła końcem rękojeści w moją miednicę i odskoczyła.
Skuliłam się odruchowo, czując ból promieniujący na udo i odskoczyłam w tył, unikając ciosu dziewczyny.
No tak, stara taktyka Agnes. Kiedy przeciwnik się nie rusza, łatwiej trafić.
Stwierdziłam, że nie ma co ufać prawej nodze, więc musiałam zrezygnować z fikuśnych trików.
Z drugiej strony... z drugiej strony to przecież jestem odk niej dużo szybsza.
Dopiero teraz zauważyłam, że podświadomie hamuję swoją prędkość do zwyczajnej, ludzkiej.
Zmrużyłam oczy. Wyrównałam oddech, bok też zaczął jakby mniej boleć. Rozluźniłam się trochę.
Następny ruch był już dużo szybszy niż wcześniejsze. Zdążyłam okrążyć Agnes od tyłu, a ona tylko z wielkim trudem uniknęła ostrza. Skupiłam się na ataku i wymęczeniu przeciwnika. Tu cios, tam cios, pchnięcie...
Szybkie zwody ułatwiały przedarcie się prze żelazną obronę dziewczyny. Ta, mimo kondycji, najwyraźniej męczyła się walką. Szybka finta i oto ostrze drewnianego miecza tkwiło na krtani przyjaciółki.
Opuściła miecz na ziemię, schyliła się powoli i klepnęła dwa razy.
Walka skończona.
- To nie było fair – poskarżyła się, kiedy odkładałyśmy broń na miejsce.
- Walenie koleżanek po miednicach też nie jest fair – mruknęłam.
- Tak, tylko ja nie robię tego tak szybko, jak ty!
- Trzeba się było dać ugryźć na którejś akcji – odpowiedziałam z uśmiechem.
- Dziękuję, nie skorzystam.
Westchnęłam.
- Będę się już zbierać. Kot na mnie czeka.
- Tylko kot? - spytała chytrze przyjaciółka, podając mi kurtkę.
- Tylko kot – stwierdziłam.
Ze smutkiem?

Koniec rozdziału XI.

*to fragment piosenki Gabriela Fleszara – Kroplą Deszczu
-
12. Wyjazd.

Londyn...
Przez szybę obserwowałam ludzi przechadzających się ulicą. Walcząc z porywistym wiatrem i coraz mocniej zacinającą ulewą, w milczeniu pokonywali ulicę, na której mieszkałam. Czasem zdarzały się całe rodziny, jakieś pary, ale w większości byli to pojedynczy ludzie. Pewnie szli gdzieś do baru, knajpy, znajomych... w taką pogodę, kiedy człowiek siedzi sam, nie ma najlepszych myśli.
Westchnęłam.
Ja też nie miałam.
Patrzałam uważnie na ludzi mijających moje okno i zastanawiałam się, kim są. Czy to mugol, czy czarodziej? Czy idzie właśnie do stęsknionej dziewczyny, czy może ta właśnie go rzuciła i on zamierza upić się w pubie? Czy ta kobieta jest szczęśliwą pracownicą jakiejś firmy, czy może rozwódką borykającą się z problemami finansowymi? Tyle ludzi, tyle historii pełnych smutku i rozpaczy... przyjrzałam się ich twarzom. Nikt się nie uśmiechał. Pochmurni i nieweseli ludzie szli przez moją ulicę, żeby zniknąć za rogiem i może już więcej się na niej nie pojawić.
Ech.
Odwróciłam się od okna i oparłam o parapet.
Odkąd wróciłam od Agnes, błąkałam się bezradnie po całym mieszkaniu, nie mając nic do roboty. Zdarzyło mi się to pierwszy raz od naprawdę długiego czasu. Po głowię błąkała mi się tylko jedna myśl.
Wyjazd.
Opuścić ten pieprzony Londyn, z jego cholernymi, wiecznie niezadowolonymi mieszkańcami, z wciąż padającym deszczem.
Opuścić Londyn z Adamem.

Kiedy następnego dnia weszłam do biura, czekała mnie miła niespodzianka - przy stoliku koło mojego stanowiska siedział Mat. Wychudzony, blady, ale przecież on! Kłócił się o coś z Agnes.
- Witam wszystkich - przywitałam się, zanim podeszłam do swojego biurka.
- Hej, Mir - odpowiedziała Agnes, nie odwracając się.
- Witaj, Miruś - rozpromienił się Mat.
- Właśnie kłócę się z tym czymś, żeby zdjęło okulary - poinformowała mnie Agnes.
- Miruś, powiedz jej, że nie zdejmę.
- Jeśli będzie do mnie mówił Miruś, to jeszcze jej pomogę. Jest szef?
- Jest... przyczaił się u siebie w gabinecie i czyta jakieś papiery. A co?
- Nic - wzruszyłam ramionami. - Muszę się o coś zapytać.
- O co? - zaciekawił się Mat.
- Nieważne.
- Miruś, proszę... - jęknął łowca.
- Do niej „Miruś”, „proszę” - powiedziała z przekąsem Agnes. - A ja ledwo co na nim wymusiłam, żeby mi po nazwisko nie mówił, a jak już się do mnie zwraca, to jakby mi robił Bóg wie jaką łaskę... Mir, coś ty z nim robiła w tej świątyni, że do ciebie się tak odnosi, co? - Agnes popatrzyła na mnie z chytrą miną.
- Skopałam, pobiłam i torturowałam tak długo, aż zachowywał się jak wytresowany - odpowiedziałam z kamienną twarzą. - Prawda, Mat?
- Jak najbardziej - zgodził się mężczyzna. - A, i zapomniałaś o Cruciatusie.
- Ach, racja, wypadło mi to z głowy... i walnęłam go parę razy takim naprawdę paskudnym Crucio. Ale takim wyjątkowo wrednym, wiesz, takim, jak to tylko ja umiem.
Agnes odchrząknęła.
- A tak na serio? - spytała.
- Y... to już wytłumaczy ci Mat - stwierdziłam wyszczerzona. - Ja spadam, pa! - Nie dając jej czasu na odpowiedź, ruszyłam korytarzem w stronę drzwi z napisem „Dyrektor”. Pod spodem, różnymi technikami magicznymi, było jeszcze dopisane „Najlepszy łowca (na muchy)”, „Szef wszystkiego(nawet twojej kawy)” czy inne teksty, owoce radosnej twórczości podwładnych.
Zapukałam.
- Proszę.
Bokiem wślizgnęłam się do środka.
- Dzień dobry.
Stary skinął mi głową, nawet na mnie patrząc.
- O co chodzi?
- Chciałam prosić o jakieś zadanie - wykrztusiłam.
Szef podniósł głowę, świdrując mnie swoimi bladoniebieskimi oczami i zdjął druciane okulary.
- Proszę?
- Zadanie - powtórzyłam.
- Droga Mirian, wybacz, ale nie mogę ci ot tak, z rękawa, wyciągnąć jakiejś misji. Wszyscy, którzy mieli być, od dawna są już w terenie, nic nowego się nie szykuje. Nie wymyślę ci niczego na poczekaniu, bo niczego nie ma - wrócił do dokumentów.
- Ale... - zaczęłam z rozpaczą. - Proszę... ja błagam...
- Słuchaj, nie mogę...
Nagle kominek zajarzył się zielenią, buchnęly płomienie, a między nimi pojawiła się twarz młodego mężczyzny o jasnobrązowych, zmierzwionych włosach.
- Patrick! - krzyknąl. - Dzięki Bogu, że cię zastałem... coś znowu zalęgło się w tych - zmął w ustach przekleństwo - lasach! Dwóch ludzi zniknęło wczorajszej nocy, właśnie mi doniesiono, w tym samym rejonie, co tamci... to już razem dziesięciu, Patricku! Dalej chcesz się upierać, że to dzikie zwierzęta?
- Uspokój się.
- Mam się uspokoić? MAM SIĘ USPOKOIĆ? JA jestem spokojny! To...
- Bądź wreszcie cicho! Za dwanaście godzin będziesz miał u siebie grupę moich ludzi. Zadowolony?
Mężczyzna wydawał się zbity z tropu.
- Ja... no, tak, oczywiście, że będę... więc, ten tego, czekam. Tak, właśnie. Czekam na nich. Jutro. Do widzenia.
Pyknęlo i rudzielec zniknął w zielonych płomieniach.
Szef uśmiechnął się smutno.
- Cóż, Mirian, sądze, że jednak się doczekałaś. Bierz swoją ekipę... góra pięć osób i pakujcie się. Jutro wyruszacie zapolować do Irlandii.

Ponieważ wciąż trwała wymiana, miałam do dysozycji czterech zagranicznych przyjaciół i Agnes. Akurat piątka.
- Heeej! Wyruszamy w teren! Jutro widzimy się tutaj, uzbrojeni po zęby, spakowani i gotowi do drogi!
- A gdzie się wybieramy? - spytała Agnes.
- Irlandia - odpowiedziałam krótko, siadając przy biurku.
Dziewczyna kiwnęła głową na znak, że pasuje. Wstała i przeciągnęła się, aż zatrzeszczały kości.
- To dobrze, nudziłam się już w tych czterech ścianach.
- Kto się nudził, ten się nudził - mruknął Mat, odruchowo pocierając policzek, na którym widniała jeszcze czarna szrama.

Nadszedl wieczór, wybiła dziesiąta. Nastawiłam budzik na odpowiednią godzinę. Spakowana, rozejrzałam się po mieszkaniu w poszukiwaniu ostatnich zapomnianych rzeczy.
Nagle pomyślałam o Adamie i poczułam ukłucie żalu.
Nie odezwał się, czekał na mój ruch. Przecież nie mogłam wyjechać tak bez... bez słowa. Nie widzieliśmy się już dobry tydzień czy dwa, my, ktorzy odwiedzaliśmy się kiedyś po dwa razy na dzień!
Westchnęłam. Sprawę trzeba było wyjaśnić, bez dwóch zdań, natomiast ja nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Pomyślałam o tym, że tak bardzo mi go brakuje, o tym, jak bardzo tęsknię...
Ale nie mogłam jakoś pomyśleć o tym, że go kocham.
Powiem mu, że... że wolę, abyśmy narazie zostali przyjaciółmi.
Zdecydowana, wzięłam różdżkę ze stołu i teleportowalam się do niego.

- Adam...
Wydawał się zaskoczony. No tak, kiedy otwierał drzwi, na pewno nie sądził, że może za nimi stać dziewczyna, która niedawno wywaliła go z domu, pomyślałam z goryczą.
- Wejdź - powiedział, jakby nic się nie stało. Ale nie tak jak zwykle - jakoś chłodniej.
- Nie, nie, ja tylko na chwilę... jutro wyjeżddżam i muszę ci powiedzieć, że...
- Tak?
Może tu nie chodziło o ton głosy, ale o jego oczy. Zabawne, ale zawsze sądziłam, że są zielone... a nie takie lodowato niebieskie.
- Chodzi mi o ciebie... to znaczy o...
- Nie kończ - powiedział chłodno. - Nie musisz. Ja sądzę, że już wybrałem. Nie przeczę, że twoja postawa miała dość duże znaczenia dla mojej decyzji...
- Czyli...
- Och, nie chodzi o to, że nie zamierzam cię więcej widzieć - na jego ustach zaigralo coś na wzór uśmiechu - Zostaniemy przyjaciółmi. Ale... po prostu przyjaciółmi. Czemu? Mir, wybacz, ale musiałaś zauważyć, że zupełnie się nie dogadujemy na tym polu... więc... więc sądzę po prostu, że to nie ma sensu.
Stałam jak skamieniała pod jego uważnym, wciąż zimnym spojrzeniem.
- Rozumiem - wykrztusiłam.
Ulżyło mi, pomyślałam. Musiało mi ulżyć, przecież właśnie tego chcialam, żeby przestał mnie z tym męczyć. Właśnie chciałam mu to powiedzieć...
- Może jednak wejdziesz?
- Nie, nie, muszę jutro wcześniej wstać... pa.
- Pa.
Ale wciąż nie zamykał tych wrót, patrząc na mnie i lekko przekeręcając głowę, tym ruchem, który zawsze jakoś dziwnie mnie poruszał. Idź! Ja tu jeszcze postoję, bo w tym stanie wolę się nie teleportować.
Wzięłam głęboki oddech i ostatni raz spojrzałam na niego, napotykając chłodny wzrok. Machnęłam różdżką.

Zachwiałam się - mimo tego, że byłam już bardzo spokojna w czasie teleportacji, zniosło mnie na dwa metry od środka pokoju i prawie wleciałam na stolik.
Umyłam się szybko, przebrałam w piżamę i weszłam do łóżka. Zimno.
Zostanmy przyjaciółmi! Teraz mi to mówi...
Oczywiście, od początku chciałam, żeby wszystko było tak jak dawniej... więc czemu teraz, kiedy już tak jest, wcale się nie cieszę?
Westchnęłam i mocniej otuliłam się kołdrą. Zasnęłam.

Świstoklik przeniósł nas miejsca, gdzie czekał na nas mężczyzna, którego widziałam w kominku.
- Witam - powiedział, wyciągając rękę.
- Wi... - urwałam, kiedy zorientowałam się, że mówi nie do mnie, tylko do Harrry'ego Pottera.
Kiedy dzisiaj rano weszłam do pracy, sądziłam, że wczorajszy incydent z Adamem był tylko nic nieznaczącym szczegółem. Okazał się początkiem góry lodowej przyszłych problemów.
Aurorzy postanowili również powęszyć i wysłali swoich najlepszych ludzi, jedynych zresztą, który mieli kiedykolwiek jakiś kontakt z gatunkiem “łowca”.
Potter, Granger, Weasley.
Głupia, spytałam się jeszcze, czy może są oddani pod moją komendę. Nie, pracują jako osobny oddział, ale możecie ze sobą wspólpracować.
Genialnie.
Mam tylko nadzieję, że ich stanowisko będzie znajdować się możliwie daleko od naszego.
- Dzień dobry - stwierdził wreszcie młodzieniec z uśmiechem (który według mnie był trochę lekceważący, ale nie chcę nikogo oceniać po pierwszym wrażenie) - Zaraz zaprowadzę państwa do mieszkań, tam czeka na państwa poczestunek i...
- Dziękujemy - odpowiedziałam krótko. - Kiedy tylko zapoznamy się ze sprawą, chcielibyśmy rozłożyć się w pobliżu miejsca ostatniego wypadku... jeśli można.
- Wasza wola - Wzruszył ramionami. Był niski i przysadzisty, więc zupełnie się do tego nie nadawał do tego ruchu. - Przyślę tu oficera prowadzącego śledztwo, ale najpierw zaprowadzę waszych kolegów... i koleżankę... do ich kwater.
Kiedy się oddalił, Eva charknęła na ziemię i stwierdziła z obrzydzeniem:
- Specjalista, cholera. Bywały i zorientowany, psia jego mać. Teoretyk zafajdany...
- Skończ tę tyradę - przerwałam barwną wyliczankę łowczyni. - Mając takich ludzi, to ja się nie dziwię, że nie umieją sobie poradzić... tylko wiecie, podchodzi do tych wszystkich gości z szacunkiem, bo potem zaś pójdzie, że łowcy to zarozumiali egoiści i w ogóle... dobra?
Zabrzmial ogólny pomruk zgody, chociaż po minach Mata czy Chrisa widziałam, że najchętniej powiedzieliby parę słów temu facetowi.
Paręnaście minut później podeszła do nas wysoka kobieta o krótkich, wycieniowanych blond włosach i ostrym makijażu, ubrana w spodnie koloru khaki oraz jasnozieloną koszulkę.
- Witam - Skinęła nam głową. - Jestem Alice Michan, zajmuję się sprawą tych dziwnych zaginięć.
Przedstawiłam siebie, a potem resztę grupy.
- Miło mi - Kobieta uśmiechnęła się, ukazując komplet śnieżnobiałych zębów. Miałam wrażenie, że coś jest z nim nie tak, ale nie miałam czasu się zastanawiać - w każdym razie na pewno nie był to wampir. Tyle szczęścia...
Poprowadziła nas na brzeg lasu.
- Zaginięcie zaczęły się półtora roku temu. Osoby zaginione były róznego płci i wieku. Kobiety, mężczyźni, dzieci... różne zawody, zainteresowania. Mają tylko jedną wspólną cechę - każde z nich robiło częste i dalekie wyprawy do lasu, ktore skończyly się dla nich tragicznie.
Kobieta zamilkła. Przeszliśmy trochę dalej, gdzie ściana drzew rozstępowała się, a w głąb lasu prowadziła wąska ścieżka.
- Nie znalezione żadnego z ciał, co uniemozliwiło wydanie ekspertyzy na temat, w jaki sposób umarła dana osoba.
- W takim razie skąd wiadomo, że to nie zaginięcia? - przerwała jej Eva.
- Ponieważ niedzielni spacerowicze rzadko zostawiają ślady krwi na pniakach, trawę zgniecioną przez ciągnięte po niej ciało...
- Czy możemy zobaczyć miejsce zaginięcia ostatniej z ofiar?
Alice skinęła głową i poprowadziła nas ścieżką.
- To tu - zatrzymała się, wskazując na kawałek ziemi ogrodzony dwoma taśmami chroniącymi przed wejściem osób niepożądanych. Przeszła pod nimi, ja i moja grupa za nią. Widziałam, że zabiera się do dokładnego objaśnienia jak i co się stało, ale przerwałam jej:
- Moglibysmy się sami rozejrzeć?
Kobieta zgodzila się. Nie wydawała się urażona tym pytaniem, co przyjęłam z ulgą. Chciałam po prostu sama ustalić przebieg spraw, nie niszcząc go subiektywną opinią Alice.
Położyłam plecak na ziemi i podeszłam bliżej. Zauważyłam ślad krwi na dróżce. Spojrzałam w prawo - na drzewie widniał drugi. Podeszłam bliżej i przyjrzałam się mu uważniej. Widniał na skraju pnia - nie przypominał rozprysku, jaki powstałby, gdyby krew prysnęła tu z drogi, z rany zadanej przez... właśnie, przez co?
- Kim była ostatnia ofiara? - spytałam, nie przerywając oględzin.
Z lewej strony, na korze, był mały, podłużny ślad. Po czym?
- Dwudziestoletnia kobieta.
I ta krew koło niego...
- Była bardzo wysoka?
Alice wydawała się zaskoczona.
- Tak! Skąd pani wie?
- Strzelałam - powiedziałam wymijająco, chociaż było to bardzo bliskie prawdy.
Przesunęłam palcem po tym dziwnym miejscu. Cofnęłam się dwa kroki i sporzałam na nie z ukosa. Odwróciłam się i weszłam między krzaki po drugiej stronie ścieżki.
Po chwili znalazłam to, czego szukam - wydeptane miejsce trzy metry od uczęszczanego szlaku. Spojrzałam z tego miejsca na ślad w pniu, tu prawie niewidoczny. Jeśli poprowadzić prostą linię od tego miejsca, przez plamę krwi i tę dziurę, to...
Kilka szybkich kroków, minęłam ścieżkę, drzewo i zaczęłam przekopywać krzaki po drugiej stronie.
- Co... - nie wytrzymała w końcu Alice.
- Cicho - ofuknęla ją Agnes. - Ona na coś wpadła.
Posunęłam się parę metrów dalej, ale wciąż nie umiałam nic znaleźć. Może w tym krzaku... w tej kępce trawy... w tym drzewie...
Jest!
Z triumfem wyciągnęłam z jakieś skarłowaciałej krzewinki drewnianą strzałę i przyniosłam ją do grupy.
Patrzyliśmy w milczenie na szare, długie lotki, ostro zaostrzony grot i dziwne nacięcia na drewnie. Nikt nie przerywał ciszy, żadne z nas nie chciało powiedzieć na głos tego niewiarygodnego wniosku, który nasuwał się wszystkim. Eva spojrzała na mnie niepewnie i z niedowierzaniem.
- Znowu elfy - mruknęła ku zdumienieu wszystkich Alice.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:56, 18 Lut 2006    Temat postu:

13. Elfy.

(...)"M jak Magia
Magia elfów jest kolejną charakterystyczną cechą tej rasy. Po pierwsze, jest ona bezróżdżkowa. Do rzucania czaru wystarczy głośno wypowiedziane zaklęcie i wykonanie odpowiedniego gestu. Elfia magia ma również większe możliwości, jeśli chodzi o tworzenie nowych czarów, dlatego nie powinno dziwić, jeżeli dwie odseparowane od siebie grupy wykształcą inne zaklęcia o tym samym zastosowaniu.
U elfów nie ma charłaków - jest to rasa całkowicie magiczna. Elfy specjalizują się zwykle w jednej kategorii zaklęć, do których zalicza się magię: leczniczą, przyrodniczą, czterech żywiołów, światła oraz klątwy. Grupą neutralną jest magia praktyczna, której uczą się wszystkie elfy. Bardzo uzdolnienieni przestawiciele tej rasy mogą opanować nawet do trzech grup
Magia lecznicza elfów jest dużo lepiej rozwinięta niż magia lecznicza ludzi. Użytkowników magii zwierzęcej nazywa się zwykle druidami. W przypadku magi czterech żywiołów elf może sobie wybrać tylko jeden żywioł, ale są i takie elfy, którzy potrafią korzystać z dwóch żywiołów na raz. W skład magii światła wchodzą błogosławieństa, natomiast niektótre z jej zaklęć są wspólne z magią ognia. Klątwy to ogólna nazwa elfiej Czarnej Magii i przeróżnych przynależnych jej przekleństw, których odnotowano dość sporo. Przedstawicieli tej grupy magii nazywa się nekromantami(...)

prof. Jaheira Vanenberg, "Alfabety Ras: Elfy"

- Znowu? - powtórzyłam. - Przecież...
- Elfy wcale nie występują tak rzadko, jak pani myśli, Mirian - stwierdziła Alice. - Przynajmniej nie tutaj. Co najmniej dwa razy na miesiąc dostajemy sowy, mówiące o napadniętym domostwie za miastem, a pozostawione ślady świadczą o elfach. Albo to znowu w czasie wycieczki po lesie jakiś wysoki, szpiczastouchy człowiek wyrywa torebkę... to jest Irlandia. Tutaj nikt się nie dziwi, jeśli przed podłogę w kuchni wejdzie pani do domu krasnolud.
Nie spodobał mi się jej pretensjonalny ton głosu, ale musiałam przyznać jej rację - nie raz w biurze opowiadano, jak wygląda sprawa magicznych stworzeń i ras w Irlandii, gdzie nikt nie zabrał się na dobre za ich tępie... oddawanie do rezerwatów. Ale elfy? Przecież to jest taki relikt... Oczywiście, w Anglii spotyka się jeszcze potomków tych istot - duże oczy, wąska twarz i śpiewny głos, ale czyste elfy? Pokręciłam głową.
- Więc według pani tu może być ich... kryjówka? - spytałam ostrożnie.
Alice przygryzła wargi.
- Kryjówka? Raczej siedziba. Ten las dopiero niedawno zaczął być celem niedzielnych wycieczek. To mogłoby być doskonałe miejsce dla elfów szukających schronienia. Teraz, kiedy są przeganiane z miejsca na miejsce, zamykane w rezerwatach albo bestialsko wybijane, taki lasek na uboczu jest bardzo zachęcający.
- Widzę, że jest pani bardzo dobrze zorientowana w tej sprawie - stwierdził Chris, mrużąc oczy.
- Osobiste zainteresowanie - Kobieta wzruszyła ramionami. - Ale to dziwne... bo elfy nigdy nie porywały ludzi. Driady owszem, zdarzały się od czasu do czasu takie przypadki, ale one, jeśli już, to łapały jedynie dzieci.
Spojrzałam na strzałę, którą trzymałam w zaciśniętej pięści.
- Cóż... - powiedziałam powoli. - Trzeba będzie sprawdzić, czemu zmieniły zwyczaje.

- Mir?
- O co chodzi, Mat?
- Jesteś pewna, że to elfy?
- Raczej tak... czemu pytasz?
- Wiesz, w większości opieramy się na jednej strzale i tym, co powiedziała nam ta Michan. To trochę mało. I ty chcesz iść w sam środek tego lasu i... i co?
- Znaleźć to, co porywa tych ludzi.
- A jak znajdziesz tam pięćdziesiąt elfów? Mir, masz tylko pięciu ludzi, a sześcioro z Alice!
- Więc co? Mam wrócić do Londynu i słuchać doniesień o kolejnych porwaniach, mówiąc sobie, że bałam się zaryzykować? Poprosić o pomoc aurorów? O co ci chodzi, Mat?
- Już nic.
- Jesteś niemożliwy, naprawdę.
- Zmieńmy temat. Idziemy tam jutro, nie ma dyskusji. Porozmawiajmy o czymś innym.
Wzruszyłam ramionami.
- Jakaś propozycja?
- Jak Adam?
- Nie masz innych tematów?
- Dobry jak każdy inny.
- Zdrowy.
- Mir...
- Byłam u niego wczoraj wieczorem... powiedział, że chce, abyśmy zostali tylko przyjaciółmi - wyjaśniłam niechętnie.
- Wyczuwam gorycz w twoim głosie?
- Nie, nie wyczuwasz.
- Słuchaj, Mir, musisz przyznać, że sama sobie na to zapracowałaś. Adama znam krótko - krócej od ciebie, ale jestem facetem i trochę się poznałem na nim i na tej sprawie. Adam jest w cholerę ambitny, ale wrażliwy i dość delikatny. Jeśli powiesz mu "wypad", to nie jest to typ faceta, który przyjdzie za dwa dni na kolanach, prosząc o jeszcze jedną szansę. Gość ma swój honor. Kiedy stwierdził, że go olewasz, on też cię olał. Adam się o ciebie prosić nie będzie, Mir, i cokolwiek zawalono, zawaliłaś ty. Nie wiem, co dokładnie ci powiedział, ale według mnie po prostu nie chciał, bez względu na to, co czuje, ciągnąć tej sprawy, bo było mu po prostu głupio dalej skamlać o twoją sympatię jak wierny pies, którego biją. Mir, nie mam opanowanej sztuki legilimencji, więc nie powiem ci, co czujesz, ale właśnie przechodzi ci koło nosa świetny facet. Jeśli teraz nie dorośniesz i nie zaczniesz zachowywać się normalnie, to nie zrobisz tego nigdy, wierz mi. Zwyczajnie: są takie sytuacje, kiedy trzeba wyjść i powiedzieć coś od siebie - jest tak i tak; tak sądzę, tak czuję, tak myślę.
Ty pewnie wciąż będziesz uciekać przed odpowiedzialnością, jaką niosą za sobą poważne decyzje i nigdy naprawdę nie zaznasz szczęścia i spokoju. Mam nadzieję, że to, co teraz mówię, zapisałaś sobie pod tą rudą czupryną i przemyślisz to, a nie przepuścisz drugim uchem, jak całą resztę dobrych rad, które przecież ludzie musieli ci dawać, a które teraz... dobranoc, Mir. Spokojnych snów. Weź sobie kilka słów z tego wywodu do serca.
- Ja... Dobranoc.
Mat wstał i poszedł do namiotu. Obozowaliśmy blisko skraju lasu, ale i tak nie docierały tutaj hałasy z miasta. Ognisko, na które uparła się Eva, płonęło jasnym, równym płomieniem. Wrzuciłam w nie parę szczap drewna. W górę wzbiły się iskry, zawirowały na tle ciemnego, bezgwiezdnego nieba.
Jakoś nie miałam ochoty na spanie w dusznym namiocie. Wyciągnęłam z plecaka śpiwór i otuliłam się nim. W dzień może i jest gorąco, ale nocą się nieźle ochładza.
- Mirian?
Odwróciłam się i zobaczyłam wychodzącego z namiotu Ericka. Co dziwne - bez laptopa.
- Tak?
- Przez przypadek słyszałem twoją rozmową z Matem...
- Tak?
- I skojarzyło mi się to z czymś - Uśmiechnął się.
- Tak? - Ani na jotę nie zmieniłam tonu głosu. Był to głos zimny, całkowicie wyprany z emocji i obojętny. Zgadnijcie, od kogo się go nauczyłam.
- Wiesz, miałem kiedyś dziewczynę... Była... była naprawdę piękna. A ja... no cóż - westchnął. - Sama widzisz. Chudy, zawsze rozczochrane, długie, czarne włosy, okulary... . Wtedy wyglądałem jeszcze gorzej. W każdym razie moja samoocena nie była zbyt wysoka. Ta dziewczyna miała na imię... - zająknął się - no, po waszemu to Isabel.. Powiedziała mi kiedyś, a pracowaliśmy w jednym biurze, że się we mnie zakochała. Była śmiała, gadatliwa, wesoła - zupełne przeciwieństwo mnie, wiecznego samotnika. Nie mogłem uwierzyć w takie szczęście. Przyznam, że przyglądałem się jej ukradkiem, wzdychałem do niej, ale że na poważnie...? Sądziłem, że sobie ze mnie żartuje, kpi, wystawia na pośmiewisko. Ona błagała, żebym jej uwierzył. A ja nie potrafiłem. Po prostu... nie mogłem uwierzyć, że spotyka mnie takie szczęście, niemożliwe do spełnienia. Odrzucałem jej miłość.
Umilkł i szturchnął końcem kija polano w ogniu. Po chwili kontynuował:
- To było trzy lata temu. Prawie zacząłem się do niej przekonywać. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy się, kiedy ona... wyjechała. Wysłali ją gdzieś za granicę, na wymianę. Tajna misja, rozumiesz - powiedział z goryczą. - Żadnych sów, żadnych listów. Dopiero wtedy zrozumiałem, jaki byłem głupi... nigdy więcej jej nie spotkałem. Nie wiem, czy żyje, czy nie, nie wiem nic. Gdybym dostał tylko jeden znak... przyleciałbym tam natychmiast, powiedział jej, że zrozumiałem, jaki byłem głupi, że jej nie wierzyłem, że byłem dla niej niemiły, chamski. Powiedziałbym, że ja też ją kocham i wierzę, że dla miłości nie liczy się tylko wygląd i pozory. Ale jest za późno.
- Za późno... - powtórzyłam.
- Nie wiem, czy ty też kochasz tego Adama, czy nie. Może nie. Czasami tak się zdarza. Ale zrób tak, żebyś nie żałowała tej decyzji. Żebyś nie mogła powiedzieć "teraz jest za późno". Wybacz, jeśli wpadłem w zbyt patetyczny ton - uśmiechnął się blado.
- Nie, dziękuję - powiedziałam ciepło.
- Idę spać. Mam nadzieję, że pomogłem.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Dobranoc.
- Dobranoc.
Erick zniknął w namiocie. Nie czułam na niego złości, że jako enta osoba z kolei raczy mnie pogadanką na temat niezdecydowania i głupoty. Coś musi w tym być, skoro oni wszyscy tak mówią.
Adam...
Dobrze, przyjmijmy, że on naprawdę mnie kocha. Mnie - a nie podobiznę mojej siostry. Przyjmijmy, że jego uczucie wobec mnie rzeczywiście jest szczere. Spróbujmy, choć na chwilę, choćby w myślach, mu zaufać.
W to, że mogę odzyskać jego uczucie, wierzę w to cały czas. Pozostaje zagadką, czy rzeczywiście tego chcę.

Poza tym...
Poza tym ten las mi się zupełnie nie podobał. Ptaki ucichły, nawet nocne zwierzęta nie wydawały żadnych odgłosów.
Postanowiłam przyjrzeć mu się bliżej i ze względu na to oddaliłam się od rozmyślań, chociaż kłujące sumienie przypominało mi, że będę musiała do nich wrócić.
Wszystko dookoła spowijała głęboka mgła, obleczona w nieprzeniknioną ciszę, napierającą na bębenki i powodującą paraliżujący strach. Ciemność oblepiała drzewa niczym czarny aksamit, zacierając ich kontury. Niektóre wydawały się podobne do przyczajonych zwierząt, ludzkich sylwetek... otuliłam się ciaśniej śpiworem, chociaż wcale nie było mi aż tak zimno.
Nagle coś wyleciało z ciemności, wpadło do ogniska i rozprysło się. Z ognia zaczął wydobywać się niebieskawy, gryzący w oczy dym. Zerwałam się, ale nagle zakręciło mi się w głowie i straciłam równowagę. Przez chmurę utworzoną przez substancję wrzuconą do ogniska widziałam zarysy szczupłych, wysokich sylwetek. Moi towarzysze wybiegali już z namiotów. Wyciągnęłam z pochwy miecz, ale coraz trudniej było mi zachować pozycję stojącą.
Nagle świat się dla mnie skończył.

Ciemność...
Taka miła, bezpieczna ciemność...
Przez oczy wdzierały mi się promienie słońca. Słońce? To znaczy, że jest już dzień. Kojarzyłam dalej. Pod sobą miałam miękką ściółkę, pełną liści, trawy i małych roślinek. Ucisk w kostkach poinformowałam mnie, że mam związane nogi. Odczułam wyraźny brak miecza, zarówno na plecach, jak i przy boku.
Cholera.
Otworzyłam oczy i zamrugałam szybko, żeby przyzwyczaić je do słońca. Podniosłam lekko głowę i przekręciłam ją, żeby zorientować się, gdzie jestem.
Miło byłoby powiedzieć, że w centrum zgrupowiska małych domków o czerwonych dachach, kwiatkach w oknach oraz ładnie uprawionych ogródkach. Że wyglądają z nich roześmiane elfy, a jeden z nich właśnie podchodzi do mnie, żeby wytłumaczyć swoją pomyłkę, a najlepiej dać mi coś do picia.
Rzeczywistść przedstawiała się następująco
Znajdowałam się na polanie, dość sporej zresztą, porośniętej na brzegach dzikimi krzakami jeżyn. Przez jej środek przepływał mały strumyk - miejscowy dostawca słodkiej wody.
Na jego brzegu i w głębi łąki stały małe szałasy, zrobione z gałęzi i liści. Przed niektórymi rzeczywiście stały elfy, ale wcale nie uśmiechnięte i zadbane, ale poubierane w szmaty lub resztki ludzkiej odzieży, z czarnymi obwódkami z farby wokół wielkich, sarnich oczu i z przepaskami w długich zaniedbanych włosach, z wystającymi z nich szpiczastymi uszami.
Nie muszę chyba przypominać, że żaden z nich nie wyglądał przyjaźnie? Poza tym wszystkie były uzbrojone.
Były piękne - to prawda. Mimo brudu i cierpień, które odbiły się piętnem na ich twarzach, były to twarze bijące niezwykłym blaskiem i urokiem, zagadkową delikatnością i urodą.
Co w tej chwili akurat mało mnie obchodziło.
Spojrzałam w drugą stronę, ale nigdzie nie zobaczyłam moich towarzyszy.
Przeklęte drzewołazy!
Spróbowałam wstać, ale zaraz opadłam z powrotem bezwładnie na ziemię Po pierwsze dlatego, że trochę mnie zamroczyło. Po drugie elf przystawiający Ci sztylet do piersi też jest dość przekonywującym argumentem, żeby leżeć dalej.
Zemdlałam ponownie.

Dwadzieścia cztery godziny później siedziałam w chronionym przez strażników namiocie, zakuta w kajdany z dwimerytu.
Miałam trudności z oddychaniem i ledwo co powstrzymywałam wymioty. Jako wampir dostałam celę oddzieloną od moich towarzyszy.
Moje ponure rozmyślania przerwał szelest liści. Do namiotu wszedł przywódca grupy, młody (na oko) elf, wyglądający na typowego wojownika. Towarzyszył mu starszy elf z siwymi włosami, ubrany w długą, powłóczystą szatę. Nie wiem, skąd ją wytrzasnął.
- Chce stąd wyjść - oznajmiłam na wstępie.
Twarze elfów pozostały obojętne i nieruchome. Starzec siadł przede mną na ziemi, przywódca wciąż stał.
- Kobieto, wyglądasz na inteligentną, jeśli jest to możliwe u ludzi - zaczął ten młodszy. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że nigdy się stąd nie wydostaniesz. Nie w momencie, kiedy naruszyłaś nasze terytorium i odkryłaś siedzibę.
- Nic nie odkryłam! Samiście mnie tu przywlekli! - warknęłam.
- Bądź co bądź, nie możesz stąd wyjść - kontynuował spokojnie starzec. - Nie możesz posługiwać się magią, nie masz swojego miecza, utraciłaś, więc wszelką wolność. Masz dwie rzeczy do wyboru: przystąpić do nas, bądź zostać naszym więźniem. Ostrzegam, że to zwykle kończy się śmiercią.
Oboje biegle posługiwali się angielskim, choć jak wszystkie elfy mieli głosy śpiewne i melodyjne, przyzwyczajone do śpiewnego tonu Starszej Mowy.
- Przyłączyć się do was?
- Wiedz, że wyrażamy tę propozycję niezwykle niechętnie, mając na uwadze jedynie twoje doskonałe umiejętności w posługiwaniu się bronią.
- Skąd możecie wiedzieć, jak walczę?
- To już zostaw nam - Elf skłonił się krótko. - Masz piętnaście minut na decyzję.
- Chwila - zatrzymałam ich jeszcze. - Chciałabym najpierw poznać wasze imiona.
Młody elf zaśmiał się głośno.
- Śmiała jesteś. Moje imię to Aenye.
- Moje imię zostało zapomniane przez elfów, ludzi i bogów... Nie widzę powodu, żebyś ty miała ja poznać - odpowiedział spokojnie starszy.
- Ale uprzejmość wymaga, żebyś i ty powiedziała nam swoje – wtrącił Aynye.
- Moje imię jest znane jedynie najbliższym przyjaciołom, a ty, wybacz, ale się do nich nie zaliczasz - złożyłam mu ukłon, równie ironiczny, jak on mi.
Twarz elfa stwardniała, zniknął błąkający się po ustach uśmieszek.
- Dobrze, bezimienna. Do zobaczenia.
Płachta namiotu zasunęła się za nimi.
O dołączeniu nawet nie myślałam. Wiedziałam, jakie zadania muszę wykonać więźniowie przyjęci do grupy, a ja jakoś nie miałam na nie ochoty. Zostanie bezwolną lalką też nie wchodziło w grę, zabiliby mnie, jeśli tylko bym zgodziła się nią pozostać.
Chyba, że...
Tak, to dobry pomysł.
Przestałam chodzić w kółko po pomieszczeniu, usiadłam i spokojnie czekałam na swoje przeznaczenie.

Zgodnie z obietnicą, zjawili się po piętnastu minutach.
- Co zdecydowałaś? - spytał natychmiast po wejściu Aenye.
- Chcę walczyć o swoją wolność - odpowiedziałam, wstając i beznamiętnie otrzepując kurz z ubrania.
Kątem oka zauważyłam porozumiewawcze spojrzenie, skierowane do starca. Najwyraźniej się tego spodziewali.
- Zgadzamy się - odpowiedział natychmiast. - Jeśli uda ci się wygrać pojedynek, ocalisz życie i będziesz mogła opuścić wioskę
- Moi towarzysze też?
- Tak.
- W takim razie dajcie mi mój miecz i przedstawcie tego żywego trupa, który ma ze mną walczyć – westchnęłam.

Wymalowano koło o średnicy pięciu metrów, otoczone ludźmi - to jest elfami. Stały, podniecone oczekując krwawego widowiska.
Na podium widziałam związanych przyjaciół. Nie miałam szans ich sama uwolnić - musiałam, więc walczyć.
Niezatrzymywna przeszłam przez pole walki w ich stronę.
- Czyś ty zgłupiała kompletnie? - Warknął Mat na przywitanie. - Układasz się? Z elfami? Z tymi pokrętnymi, obrzydliwymi...
- Tak - powstrzymałam jego słowotok - Słuchaj, to jedyny ratunek. Jako więźniowie zostaniemy natychmiast zabici, nie rozumiesz?
- Rozumiem, tylko denerwuje mnie, że mi tego nie zaproponwali! W końcu to ja jestem tutaj mężczyzną - powiedział z goryczą. - Związanego wywlekli mnie tutaj. Mnie!
- Nie mówili wam nic?
- Nie - Agnes pokręciła głową. - Nikt do nas nie przyszedł, nikt nic nie mówił. Tylko ten młody, wysoki przywódca przyszedł i powiedział, że losy ludzi leżą teraz w rękach wampira.
- Wampira? - zdziwiła się Eva. - Jakiego...
- Nieważne - rzuciłam.- Aenye ci tak powiedział? To może jednak nie oszukują.. Może uda się coś uzyskać...
- Aenye? - spytał z przekąsem Mat. - Widzę, że już tu przyjaźnie zawiązujesz.
- Och, cicho bądź - żachnęłam się. - Miałam cholerne szczęście, że u współczesnych elfów udało mi się wyprosić ten archaiczny obyczaj. Jeśli tobie się nie udało, to, przykro mi, mówi się trudno i żyje się dalej.
- Mir... Och, jesteś straszna - Pokręcił głową. - Idź i zabij się, w takim razie. Życzę powodzenia.
- W ginięciu? - Uśmiechnęłam się.
- Nie. W zabijaniu - stwierdził z westchnieniem. - Podejdź tam, bo nasi drodzy przyjaciele chyba się trochę niecierpliwią.
Rzeczywiście, dwoje elfów wyraźnie sunęło w moim kierunku, żeby sprowadzić mnie z powrotem na pole walki i dać mi broń.
Weszłam do koła. Spokojnie poprawiłam pas miecza na plecach, sprawdziłam, czy łatwo wychodzi z pochwy. Sztylety nie kłuły przy schylaniu w udo, więc przewroty będzie można robić. Jeden zapasowy w cholewie buta - jest. Drugi miecz odpięłam i położyłam przy obrzeżu koła - na tyle blisko, że bym mogła go w razie czego wziąć i na tyle daleko, że nie przeszkadzałby mi w czasie walki. Wyłamałam palce i spojrzałam na mojego przeciwnika.
Lekko wytraciło mnie z równowagi to, że okazał się nim Aenye. Słyszałam, wypowiadaną przez starca formułkę, przepuszczając ją mimo uszu - że oto przywódca, blebleble, zgodził się walczyć z bezimienną, blebleble, zasady są takie a takie, walka na śmierć i życie.
Czułam rosnącą adrenalinę. Poprawiłam rękawice, rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie na podium i na dźwięk gongu ukłoniłam się lekko. Wyciągnęłam swoją katanę. Stanęłam w lekkim rozkroku i czekałam.
Elf miał zwykły, półtoraręczny miecz, co mnie specjalnie nie zdziwiło. Z tego, co wiedziałam, ta rasa walczyła zwykle albo jedno- albo właśnie półtoraręczną* bronią. Lub łukiem. Elfy były mordercami na odległość, ale przecież wrodzona gracja, zwinność i lekkość budowy czyniły z nich doskonałych szermierzy.
W dodatku, jak zauważyłam dopiero teraz, klinga pokryta była runami, których z tej odległości nie potrafiłam odczytać. W wykonaniu elfów mogło to znaczyć cokolwiek - od śpiewającego ostrza, przez zaklęcie szybkości, a kończąc na mieczu, który walczy całkowicie samodzielnie.
Świetnie.
Skłoniliśmy się sobie ponownie. Zrobiłam krok do przodu i w lewo, on to samo ze swojej strony. Okrążaliśmy się powoli, mierząc swoje siły. Był chudy, jak każdy elf, ale wydawał się dziwnie drapieżny i najprawdopodobniej nie miało znaczenia, że nie jest silny ani mocny. Lekki miecz nie opóźniał go w walce. Musiał być wytrzymały, więc na zmęczenie nie mogłam go brać. Jako dowódca staczał pewnie wcześniej wiele walk - zwłaszcza z łowcami i wampirami, czyli musiał znać ogólny sposób walki obu 'gatunków'.
Trzymając gardę, wywijałam nieregularne obroty kataną, żeby nie mógł znaleźć jakiegoś słabego punktu w obronie, jak to się zdarza, kiedy trzyma się miecz nieruchomo w jednej pozycji - tak jak on trzymał. Był praworęczny, jak wywnioskowałam z chwytu rękojeści, czyli najlepiej uderzyć od lewej. Odczekałam jeszcze chwilę, mrużąc oczy, po czym trzema szybkimi krokami zabiegłam go od lewej i uderzyłam.
Zwinnie obrócił mieczem nad głową i sparował tak, że moja katana bezsilnie zjechała po ostrzu jego miecza. Spodziewając się ciosu w odsłonięty teraz bok, zrobiłam szybki przewrót, wstałam, i błyskawicznie odskoczyłam od lecącego na mnie miecza.
Staliśmy naprzeciw siebie. Odsunęłam się trochę od brzegu koła, a on wciąż nie spuszczał ze mnie wzroku. Zrobił dwa kroki w moją stronę.
Szybko rzuciłam się na niego. Zabrzmiał zgrzyt metalu uderzającego o metal, wymieniliśmy kilka krótkich uderzeń, odskoczyłam i zaatakowałam go z drugiej strony. I znowu, i znowu, nie dając mu ani chwili odpoczynku. W pewnej chwili końcówką miecza dosięgnął mojego ramienia - nie przejęłam się tym, bo szybki sztych pozwolił mi chwilę później zranić go w zewnętrzną stronę uda.
Ku mojej niepomiernej satysfakcji, Aynye lekko okulał na prawą nogę.
W ciągu następnych kilku minut walki nie udało mi się go dosięgnąć ani razu, ale wyczuwałam, że jest zmęczony upływem krwi i potrzebą stawania na chorą nogę. Od ciągłego blokowania jego ciosów zdrętwiało mi zranione ramię, ale czułam już wyraźny posmak wygranej.
Zrobiłam szybki zwód i uderzyłam w bok, tuż pod żebrami.
W tym momencie miecz elfa zajaśniał jaskrawo, huknęło, a ja upadłam w tył, wypuszczając z ręki katanę i boleśnie obijając sobie tyłek.
Jakiś cholerny run ochronny! Niech to...
Rozejrzałam się za mieczem - leżał dwa metry ode mnie. Już chciałam rzucić się po niego długim wyskokiem, kiedy poczułam coś zimnego kłującego mnie w brzuch.
- Nie radzę się ruszać - wysyczał cicho Aynye.
Usiadłam z powrotem, uważnie obserwując miecz zdolny w każdej chwili przebić mnie na wylot, zabierając ze sobą przy okazji parę cennych organów, których, mimo wszystko, bardzo by mi pewnie brakowało.
Nagle wśród elfów obserwujących walkę powstało zamieszanie. Z obrzeży wioski dobiegł cichy krzyk.
Aynye popełnił śmiertelny błąd. Obrócił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Szybkim jak mgnienie oka ruchem wyjęłam sztylet zza pasa, skuliłam się i szybkim ciosem, zaakcentowanym wyrzutem ciała, wbiłam mu go w udo.
Od razu wyczułam, że przeszło przez "miękkie", ale wystarczyło, żeby elf upadł z krzykiem i wypuścił miecz z rąk. Wyjęłam drugi sztylet i przystawiłam mu go do piersi.
- Ne tuv'en, beanna – wyszeptał. Nie wiem, co go napadło ze Starszą Mową. Majaczył? Niemożliwe, lekka rana...
- Muszę, Aynye. Muszę cię zabić, żeby uratować innych. Coś za coś.
- Esseath aedd gynvael, D'hoine...
- Nie D'hoine - pokręciłam głowa. - Wampir. I mów normalnie. proszę, moja znajomość Starszej Mowy skończyła się gdzieś tak w połowie tego zdania.
- Essea... pest, jestem w stanie pozwolić ci na opuszczenie wisoki... tobie i twoim towarzyszom, tylko ne... nie zabijaj.
- Przysięgasz?
- Zvaere... - zakaszlał. - Przysięgam. Słowo elfa.
Wstałam i schowałam sztylet do pochwy.
- Jeszcze nigdy nie spotkałam elfa, który bałby się śmierci.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz - Uśmiechnął się słabo i zemdlał.
- Takiego, który dotrzymywał by słowa, też nie – mruknęłam. - Twoje szczęście, mój pech. Hej! Niech tu przyjdzie jakiś medyk!
Jakaś dziewczyna, najwyraźniej od dłuższego czasu szamoczącą się z parą elfów, wyrwała się wreszcie i podbiegła do Aynye. Wyskandowała głośno zaklęcie, wykonała kilka skomplikowanych gestów i przystawiła dłonie pełne białego światła do rany na nodze elfa.
Z pogodną miną czekałam, rozglądając się wokoło. Zmarszczyłam brwi i spojrzałam na małe zbiegowisko, które odwróciło przed chwilą uwagę Aynye. Miałam wrażenie, że kojarzę skądś te gęste, brązowe włosy.
O, cholera.
Rzuciłam się w tamtą stronę, kiedy nagle poczułam, że coś obwiązuje mi nogi i upadam na ziemię. Przetoczyłam się na plecy i ujrzałam nad sobą rozwścieczoną elfkę, tą samą, która przed chwilą leczyła mojego przeciwnika.
Z jej ust popłynął potok przekleństw, których, na szczęście, w większości nie rozumiałam, chociaż było tam chyba coś na temat mojej matki, intymnych części ciała, obecnego miejsca zamieszkania oraz zawodu.
Nie zwracając na to uwagi, przecięłam zakrwawionym sztyletem więzy i zanim ktoś zdążył zareagować, przepchnęłam się przez tłum i znalazłam się przed trójką związanych ludzi.
Pest**.
- Wreszcie - wypluł wściekle Harry Potter, ta wschodząca gwiazda aurorów, Złote Dziecko, najlepszy mag po Dumbledore'ze... - Pomożesz nam w końcu, czy będziesz się tak stać i gapić?
Spojrzałam po otaczających mnie elfach.
- Cóż... - mruknęłam. - Widzisz, Harry, może być pewien problem...
- Jaki?
- Jeśli mam być szczera, to chodzi o ten tłum elfów, ktore tak niepochlebnie na mnie patrzą, które są uzbrojone po zęby i szybko mi was nie oddadzą..
- Czyli... - zaczęła Hermona.
- Czyli macie bardzo małe szanse na wyjście cało z tego lasu - dokończyłam.
- Wytłumacz mi, Harry - powiedział powoli Ron. - Wytłumacz mi, na Merlina, czemu my zawsze musimy wpadkować się w takie gówno?

* miecz jedno- lub półtoraręczny – do użytkowania tego pierwszego wystarczy jedna ręka, do drugiego – można trzymać go jedną ręką, a akcentować cios drugą. Katana, przykładowo, jest mieczem półtoraręcznym. Tłumaczę, bo niektórzy nie wiedzą...
**pest (s.m. Klątwa, przekleństwo) – w j. Starszej Mowy to przekleństwo, najbliższym słowem byłoby chyba polskie „cholera”
-
14.

Sprawy, trzeba przyznać, nie wyglądały kolorowo, ale w końcu miałam porękę Aynye, więc zawsze pozostawała iskierka nadziei, że coś zdołam wyżebrać dla aurorów. I znowu litość wzięła górę. Jestem zbyt sentymentalna.
Co do nas, łowców, byłam pewna, że nas wypuszczę.
O słodka naiwności...

Następnego dnia, kiedy elf wreszcie stanął, choć trochę chwiejnie, na nogach, cała nasza ekipa siedziała w jednym namiocie i naradzała się, co dalej zrobić. Projekt pierwszy był taki, żeby dać elfom spokój. Projekt drugi, żeby odesłać je do rezerwatu. Trzeci, popierany gorąco przez Mata, żeby przyjść tu z małą armią i wybić wszystkie drzewołazy.
Jak się miało później okazać, żaden z nich.
Aynye, z zabandażowaną nogą i kulą w ręce, wszedł do namiotu w towarzystwie bezimiennego starca, na którego, jak dowiedzieliśmy się dość gwałtownie od strażników dzień wcześniej, mówi się hen. To oczywiście tylko tytuł.
Przywitał się z nami grzecznie; spytał, jak moja ręka.
Odpowiedziałam, że dobrze, ale byłoby jeszcze lepiej, gdybym siedziała z nią teraz gdzie indziej.
Aynye milczał, hen też. Mat posłał mi triumfujące spojrzenie, mówiące „A ty im zaufałaś! I kto miał rację?”
Przygryzłam wargi. Efekt zepsuły trochę kły, mój cichy jęk bólu i westchnienie Mata, pełne rezygnacji. Aynye skrzywił usta w uśmiechu, bo inaczej opisać się tego nie dało i powiedział:
- Zaraz przyjdą tutaj wojownicy z waszą bronią i możecie natychmiast opuścić wioskę.
- Jesteście pewni, że nie chcecie tu zostać? - spytał nagle hen, przerywając pełną zdumienia ciszę.
- Zupełnie – powiedziałam twardo..- Nie chcemy tu zostać ani chwili dłużej!

Powoli przedzieraliśmy się w stronę pobliskiego wzgórza, bo oczywiście żadne z nas nie zamierzało spytać elfów o drogę. Eva z Chrisem szli pierwsi, wyszukując sobie ścieżkę między ściółką, gęstymi krzewami i grubymi pniami drzew. Za nimi szłam ja, Mat i Agnes, a na końcu Erick.
Dochodziliśmy już prawie do szczytu, który jawił się nam w formie małej, łysej polanki, kiedy po raz ostatni odwróciłam się do tyłu.
- A aurorzy? - spytałam.
- Poradzę sobie do naszego powrotu – stwierdził niecierpliwie Mat. - Nie możesz martwić się o wszystkich, Mir.
- Nie martwię się o wszystkich, martwię się o nich.
- Mat ma rację, Mir – wtrąciła Agnes. - Przyjdziemy tutaj większą grupą i odbijemy ich.
- Jeśli będzie co odbijać - mruknęłam, kiedy nagle ze szczytu dobiegł nas okrzyk Evy:
- Chodźcie tu! Szybko! - brzmiało to bardzo histerycznie.
Odwróciliśmy się od wioski i pospieszyliśmy do pary na wzgórzu.
- Co jest, Eva?
- Spójrzcie!
Podążyłam wzrokiem za jej wyciągniętym palcem i poczułam, że mrozi mi się krew w żyłach.
Patrzyłam na wioskę elfów.
Szybko odwróciłam się do tyłu.
Patrzyłam na wioskę elfów.
Zamknęłam oczy, odetchnęłam i spojrzałam w lewo.
Patrzyłam na wioskę elfów.
Staliśmy w złotym środku równobocznego trójkąta, utworzonego przez trzy te same wioski.
- Mir... Mir, bogowie.. co robimy?
Chciało mi się płakać, po prostu tak zwyczajnie siąść i płakać, żeby inni martwili się o takie problemy, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju, żebym mogła płakać długo, cicho i samotnie...
Ale nie mogłam, pest, więc opanowałam się szybko, zamrugałam i powiedziałam lekko schrypniętym głosem, całkowicie wypranym z emocji, z nadziei, z wszystkiego.
- Wracamy.

Kiedy doszliśmy do wioski Aynye, było jeszcze wczesne popołudnie. Wódz czekał na nas ze specjalnie źle maskowanym uśmiechem na ustach (nie uwierzę, że nasz pan Kamienna Twarz nie mógłby stworzyć choćby pozorów żalu), w jednej ręce trzymając kulę, a drugą opierając się o ramię leczącej go wczoraj dziewczyny.
Minęłam go bez słowa i weszłam do namiotu.
- Co robimy? - spytał Mat, gdy wszyscy usiedli wygodnie.
- Nie wiem – westchnęłam. - Myślę, że powinniśmy wysłać dwoje czy troje z nas, żeby zbadało, czy da się jakoś przejść „między”. I to jak najszybciej, nie chcę tu być ani chwili dłużej.
- Nie jest zbyt rozsądne rozdzielać się, moim zdaniem – stwierdził z powątpiewaniem Chris.
- Jeśli możemy ufać elfom, to obojętnie, czy nas będzie pięciu, czy dwóch, i tak nas nie zaatakują. Ale jeśli nie możemy, to nawet gdyby nas tu była dziesiątka, też byśmy nic nie poradzili.
Zapadła cisza, kiedy wszyscy rozważali plan.
- Mirian ma rację – powiedziała wreszcie Eva. - To chyba najlepsze wyjście w naszej sytuacji... . Kto idzie?
- Ktoś, kto nie będzie bał się wrócić tutaj w ciemnościach – wtrącił Mat. - Ja, na przykład.
- Kto jeszcze?
- Ja mogę iść – Agnes wzruszyła ramionami. - I może ty, Mir? W końcu całkiem dobrze widzisz w ciemnościach.
- Ja muszę załatwić coś innego – mruknęłam
- Co takiego?
- Uratować tyłek naszym trzem aurorom. W takim razie może niech idzie jeszcze Erick, Eva i Chris zostają. Chcę was tu widzieć dokładnie za pięć godzin.

Większość broni zostawiłam w namiocie. Uzbrojona jedynie w zwykły sztylet, ruszyłam przez wioskę.
Ale zanim pójdę odwiedzić Aynyego, musiałam załatwić kilka spraw.
Zagłębiłam się w las. Kiedy dotarłam do miejsca, gdzie odgłosy wioski już do mnie nie dochodziły, zatrzymałam się i zaczęłam nasłuchiwać, w ciszy licząc dni.
Złapali nas trzy dni temu. Około trzy dni, bo w końcu wieczorem. To znaczy, że już od trzydziestu sześciu godzin jestem pozbawiona krwi. Adam twierdził
(jego wspomnienie tak bardzo boli)
że wampir może wytrzymać w skrajnych sytuacjach tydzień bez krwi. To znaczy - góra tydzień, w naprawdę skrajnych warunkach, i to wampir bardzo wytrzymały. Czyli w moim wypadku zaczęłabym wariować po jakichś pięciu dniach.
Nagle znalazłam to, czego szukałam. W ciszy rzuciłam się na małego, szarego zająca przycupniętego pod drzewem i wyjęłam zza pasa sztylet.

Znalazłam najbardziej okazały namiot (domek?) w wiosce, zrobiony z krzaka – dosłownie - i weszłam do niego. Znalazłam tam Aynye ze znaną mi już z mniej lub bardziej pozytywnych sytuacji
elfką-lekarzem. Pokazywał jej jakieś śmieszne urządzenie, zrobione z cieniutkiego jak pajęczyna srebra, które brzęczało i dzwoniło zabawnie. Kiedy weszłam, ucichł perlisty śmiech dziewczyny i spojrzały na mnie dwie pary oczu w kształcie migdałów.
- O co chodzi, beanna? - spytał Aynye.
- Mir – skapitulowałam. - Mam na imię Mirian. Przyszłam tu w sprawie naszego... uwolnienia.
- Tak? W czym problem?
Uśmiechnął się? Przeklęty drzewołaz, pies go drapał, żarty sobie robi.
- Chodzi o to – starałam się mówić spokojnie – że nie możemy się wydostać z wioski. Efekt Bermude'a. Jakkolwiek idziesz, widzisz miejsce, z którego przyszedłeś.
- Ach, to! - powiedział z łagodnym zdumieniem. - Wybacz, zupełnie o tym zapomniałem...
Czy on ma jakąś sadystyczną przyjemność w oglądaniu mnie gotującej się ze wściekłości? Najwyraźniej tak.
- I...? - ponagliłam go.
- I...?
- I może coś z tym zrobisz?
- Mam sobie i wam psuć zabawę? W życiu, pomęczcie się trochę – stwierdził rzeczowo.
Elfka obok niego zachichotała. Było to bardzo nietaktowne, bardzo głośne i bardzo nadszarpnęło moją, już i tak zachwianą, równowagę psychiczną.
Odetchnęłam sobie kilka razy.
- Jest jeszcze jedna sprawa – powiedziałam na wydechu.
- Tak?
Zabrzmiało to jak „taaa” i jego brzmienie najtrafniej określić by można słowami „mam z ciebie niepomierny ubaw, mów, proszę, dalej, chętnie się jeszcze trochę pośmieję”.
- Chodzi o aurorów.
- Co z nimi?
- Czy mógłbyś ich uwolnić?
- Chyba śnisz.
Odpowiedział zupełnie bez zastanowienia. Widział, że o to zapytam, czy jak?
- Czemu ich nie wypuścisz? - spytałam spokojnie. Bardzo spokojnie.
Wzruszył ramionami.
- C mi da to, że ich wypuszczę? Jeśli znajdą się na wolności, zaczną stanowić dla mnie niebezpieczeństwo... Pojawi się szansa, że zaczniecie coś razem knuć. Nie, nie sądzę, żeby to było dla mnie korzystne.
- A kiedy zacznie to być dla ciebie korzystne?
Elf milczał, patrząc na mnie uważnie.
- Inis-wen – zwrócił się w końcu do dziewczyny – idź i sprawdź, czy wszystko jest w porządku w obozie.
- Ay, chcę zostać – Dziewczyna skrzyżowała ramiona na piersiach i stanęła w buńczucznej postawie.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, kiedy tak stali naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem, że to rodzeństwo. Zdziwiłam się, że wcześniej nie zauważyłam tego podobieństwa.
- Inis – stwierdził z naciskiem elf. - Inis, wyjdź. Proszę.
- Ay...
- Inis.
Nie krzyczał. Po prostu w jego tonie dawało wyczuć się tę nutę, która wcześniej czy później pojawia się u każdego przywódcy. Kogoś, kto nie znosił sprzeciwu i w ogóle go nie tolerował.
- Dobra. Jestem tu za piętnaście minut – powiedziała nadąsana i wyszła.
Aynye uśmiechnął się przepraszająco, a potem zatoczył koło ręką, rzucając na namiot zaklęcie wyciszenia. Prawdopodobnie, bo równie dobrze mógł nas przenieść w sąsiednie uniwersum. W każdym razie, sprawił, że nie było szans na żaden podsłuch ze strony osób postronnych i nie pożądanych.
- Widzisz, sprawdzenie was tu nie było dziełem przypadku – zaczął i urwał, namyślając się. - Zaczęło się od... och, usiądź, nie będziesz stać tu przez cały ten czas.
- Nie mam czasu na pogawędki – odpowiedziałam sztywno i usiadłam na jednym z tkanych koców, wyściełających podłogę namiotu.
- Masz tyle czasu, ile ci wyznaczę – odpowiedział z uśmiechem. - Więc spokojnie.
Zapatrzył się w srebrną zabawkę w swoich rękach, obracając w chudych palcach dziwne dźwignie, kółka i zębatki.
- Trudno określić początek tego wszystkiego – powiedział wreszcie, odkładając rzecz na bok i patrząc mi w oczy. - Widzisz, elfy nie należą do tego świata. Tak jak nie należą do niego wampiry, krasnoludy czy inne magiczne rasy i potwory. W porządnym świecie powinna żyć jedna rasa... ogólnie rzecz biorąc, kilka przyzwoitych gatunków podrzędnych. Bo w chwili, kiedy jest nas więcej, zaczyna się jatka.
- Ludzie byli rasą niemagiczną. Wiele... tysięcy lat temu, kiedy Elune pozwoliła na przejście z jednego uniwersum do drugiego, z Ziemi należącej do nas przeszła grupa moich współplemieńców. Z innych światów też nazbierało się trochę plugastwa... bądź co bądź, kiedy Wrota się zamknęły, nagle okazało się, że nie ma jak wrócić. I wasza planeta, a raczej Natura, zupełnie nie przystosowana do magii, została zmuszona do pewnych korekt..
- Nie będę ci opowiadać o pokoleniach mieszańców, latach wojen, które ogarniały całe kontynenty, a rozpaczliwych próbach powrotu. I o innych tragicznych rzeczach, które miały miejsce w mrocznej przeszłości mojego narodu. Chcę tylko, żebyś zdawała sobie sprawę, że dla nas też nie było to łatwe.
- Ludzie są rodzimymi mieszkańcami Ziemi. My, to znaczy rasy magiczne czy inne, przybyłe z innych światów, jesteśmy obcymi. Kimś nienaturalnym, kimś, kto jeśli nie zawojuje, to nie będzie mógł usiąść spokojnie. Proste – albo władca, albo trup, innej możliwości nie było. Jesteśmy zbyt odmienni, żeby żyć razem. A jak się potem okazało, również zbyt odmienni, żeby ze sobą walczyć. Na waszą korzyść.
- O wojnach też nie mam zamiaru ci mówić. Masz chyba ogólne pojęcie, jak to wyglądało. Dla mnie najważniejsze jest to, że mogę wreszcie z tym skończyć.
- Pojawiła się szansa powrotu. Elune znowu otwiera nam Wrota. Ale tym razem dostanie się do domu nie jest takie proste, jak odejście z niego. Nasi ludzie w większości zatracili umiejętność przechodzenia przez nie. Jest tylko jedna szansa... w pewnym miejscu, tam, gdzie wiele wieków temu wylądowali moi przodkowie, znajdują się księgi, które mogą pozwolić nam na odejście. Kłopot w tym, że księgi te są dość dobrze chronione, zarówno przez Naturę, jak i zaklęcia elfów. I to, co się tam zmutowało przez ten czas. Zdobycie tego nie jest proste. Rozumiesz już, o co chodzi?
- Tak, ale jak... czemu..
- Czemu ty? Hm, dobre pytanie. Wiesz, w tym lesie to my już siedzimy długo, naprawdę długo. To atakowanie ludzi... w skróconej formie – znaleźliśmy moment, w którym prawdopodobieństwo, że dadzą cię d tej roboty będzie największe i zaczęliśmy nasze 'ataki'.
Uśmiechnął swoim uśmiechem roślinożercy bez kłów.
Bez kłów?
- Ta kobieta, która prowadziła śledztwo... Alice...
- Gratuluję spostrzegawczości! Tak, to ona. Jest półelfką.
Zapadło milczenie.
- I ja... ma zdobyć te... księgi?
- Coś w tym stylu.
- Chyba cię... a jeśli nie?
- Widziałaś już krajobraz?
Milczałam.
- To będzie to twój widok do końca życia. Zapewne krótkiego.
- Chcę się zastanowić – Wstałam.
- W porządku – Też wstał i zdjął zaklęcie. - Mi się nie spieszy... raczej. Ale bywam niecierpliwy.
- Przyszłam!
Do namiotu wpadła siostra Aynye.
- Do widzenia, Mirian – Aynye skinął mi głową. Mam nadzieję, że zdecydujesz się szybko.
- Do zobaczenia – Podniosłam płachtę namiotu i zawahałam się. - A aurorzy?
Zamrugał: - Co z nimi?
- Czy oni też... mogliby ze mną?
- Jeśli wola – Wzruszył ramionami.

Wyszłam na zewnątrz, z ulgą opuszczając chłodne pomieszczenie namiotu. Spojrzałam na zegarek. Zwiadowcy wrócą dopiero za trzy godziny, więc nie miałam się gdzie spieszyć. Weszłam w las.
Ruszyłam na znaną mi już polankę na wzgórzu. Usiadłam pod wielkim, starym dębem i oparłam czoło o nadgarstek, bezmyślnie mnąc w drugiej ręce liścia. Nie myślałam o zleceniu elfa, chciałam się po prostu uspokoić.
- Kraaa!
Uniosłam głowę. Na krzaku trzy metry ode mnie siedział czarny kruk. Przekrzywił śmiesznie łebek i mrugnął.
- Kraaa!
Zamachał skrzydłami i opadł na ziemię. W kilki krótkich podskokach znalazł się przy moich nogach.
I wystawił łapkę z listem.
Drżącą ręką chwyciłam papier do ręki, odwiązałam go od ptaka i rozwinęłam.
Jeśli list mnie znalazł... to znaczy, że jest jakieś wyjście! Spojrzałam na równe rzędy lekko pochyłych liter, dziwnie znajomych.
O. Nie dość, że list, ot jeszcze Adam.
„Droga Mir,
Rozumiem, a raczej przypuśćmy, że rozumiem, że nie masz ochoty ze mną rozmawiać, ale bez przesady. To już czwarty list. Nie wiem, czy poprzednie nie dotarły, czy po prostu nie chcesz na nie odpisywać. Mam nadzieję, że ten posłaniec nie zawiedzie. Jest naprawdę dobry, wierzę, że tym razem nie marnuję atramentu na marno. Zwłaszcza, jeśli nie ma od Ciebie wiadomości z tego drugiego powodu.
Mir, nie wiem, o co ci chodzi, bo chyba sama rozumiesz, że moje zachowanie nie było ukierunkowane żadną złością czy czymś w tym rodzaju, było jedynie odpowiedzią na Twoje zachowanie. Co prawda bardzo zaskoczyła mnie ta wizyta, ale cóż...
Piszę, bo... bo musisz wiedzieć, że ja czekam. Może nie powinienem tego mówić, może przez to wydam Ci się teraz śmieszny.. .ale chcę, żebyś wiedziała, że jeśli wrócisz, ja będę czekał.
Naprawdę się martwię, że nie piszesz, Mir. Wysłałem też list do Mata, ale on też nie odpowiada. Proszę, odeślij mi cokolwiek, żebym chociaż wiedział, że czytasz ten list i nic Ci się nie stało.
Adam
P.S. To wszystko nie zmienia tego, że nadal sądzę, że Twoje zachowanie było skrajnie dziecinne, chaotyczne i zupełnie nie przemyślane. Mam nadzieję, że nie wpakowałaś się w jakieś kosmiczne tarapaty.”


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:57, 18 Lut 2006    Temat postu:

15. Narodzeni przez śmierć.

Kodeks – lista praw i obowiązków wampirów, których te zmuszeni się przestrzegać. Za złamanie K, wampir jest wyrzucany z klanu. K. obejmuje między innymi takie zasady jak hierarchia, okazywanie szacunku innym, warunki współżycia z ludźmi. Nigdy nie udało się skatalogować całego K.
prof. Jaheira Vanenberg, „Wampirza moralność”

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca. (...) Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę i wszelką możliwą wiarę, tak iż bym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym.
[Pierwszy List do Koryntian]



- Co... - zaczęłam.
- Nie ma czasu na przypuszczenia - przerwał mi wampir. - Muszę tam lecieć. Lecisz ze mną?
- Oczywiście!
- Mat?
- A co myślałeś?
- Świetnie. Nie macie różdżek? Spokojnie, ja mam. Chwyćcie się za ręce...
- Chwila, chwila – wtrąciła się Eva. - Lecimy z wami.
- Wy? - Wytrzeszczyłam na nią oczy. - Eva, my będziemy walczyć z łowcami. Ze swoimi!.
- Nie pierwszy raz – Dziewczyna wzruszyła ramionami.- Chris, Erick, piszecie się na to?
- Powoli, powoli – zmitygowałam ich. - Ktoś musi zostać z aurorami. I Aynye.
Popatrzeliśmy po sobie. Zapadła cisza.
- Rzucę na nich zaklęcie – odezwał się Mat. - Nie obudzą się do rana. Dodamy do tego niewidzialność i nikt ich nie znajdzie.
Skinęłam głową, obserwując, jak bierze od Adama różdżkę i rzuca czar.
- Gotowi? - ponaglił nas wampir. Przytaknęliśmy. - Łapać się i lecimy. Szybko!


Wylądowałam w przysiadzie. Przez moment wszystko było zamazane, ale już po chwili zauważyłam znajome mury i – podniosłam głowę do góry – kandelabry. Znajdowałam się w sali balowej zamku Adama.
Ta dzisiejsza różniła się jednak zasadniczo od tamtej, w której bawiłam się tamtego letniego wieczoru, chociaż pewne podobieństwa dało się zauważyć. Ot, tutaj też wampiry walczyły z ludźmi. Tu też było pełno krwi na ścianach.
Tyle że dzisiaj, w odróżnieniu od wtedy, wampirów było dużo, dużo mniej.
- Michael! – krzyknął Adam.
Jasnowłosy wampir drgnął, odwrócił się w naszą stronę i chciał do nas podbiec, ale drogę zagrodzili mu łowcy.
Trzasnęło. Spojrzałam w tył i zobaczyłam na plecach Adam skrzydła. Rozejrzałam się wokoło – moi przyjaciele walczyli już na wszystkich frontach. Wypadałoby się przyłączyć.
Spoglądając kątem oka na lecącego Adama, skupiłam się mocno i skrzywiłam się, kiedy poczułam jak skrzydła rozrywają mi skórę na łopatkach. Ugięłam się na chwilę pod ich ciężarem.
Widziałam jak Adam, niczym istny anioł zemsty unosi się nad łowcami i próbuje przedrzeć się do Michaela, który coraz bardziej słaniał się na nogach – krwawił z wielu ran.
Poleciałam w górę. Tymi, którzy potrzebowali pomocy, byli właśnie Michael i Adam, któremu coś chyba stała się ze skrzydłem.
Poszybowałam w ich kierunku i wylądowałam koło Adama. Wyciągnęłam miecz i ramię w ramię stanęliśmy przeciwko naszemu przeznaczeniu.
Nie mogliśmy tutaj popisywać finezję – nie wtedy, kiedy każde z nas atakowało conajmniej trzech przeciwników. Z wściekłością zadawałam kolejne ciosy, robiłam wypady i co rusz trafiałam któregoś z łowców. Ale ja byłam coraz bardziej zmęczona, a ich przybywało.
Syn Evy (i Adama, pomyślałam. Adam i Eva... nagle doszła do mnie absurdalność tego zbiegu okoliczności) przedarł się wreszcie do nas. Miał rozcięte ramię, poważnie krwawił z uda i wyglądało na to, że czubek miecza zahaczył mu o skroń. Wampir nie wampir, był słaby. Długo nie wytrzyma.
- Musimy uciekać – powiedziałam zaniepokojona do Adama.
Aż syknęłam z bólu, kiedy sama dostałam ostrzem przez ramię. Szybkim ruchem przebiłam przeciwnika, zrobiłam unik i podcięłam drugiego.
- Mir! - usłyszałam z drugiego końca sali.
- Mat?! - odkrzyknęłam.
- Trzymaj się, idziemy do was!
Ale on był bardzo, bardzo daleko, oni tak blisko, a ja taka zmęczona... pomyślałam o Tomie. O tym zdrajcy, który doniósł na moją siostrę, potem na mnie, a teraz... na kim teraz była to zemsta? W imię czego, jakich celów, wartości czy złudzeń się mścił? I czemu, na bogów, zawsze dotyczyło to mnie?
Nie przepuszczę, przemknęło mi przez myśl. Choćbym miała zdechnąć, do stu tysięcy świstoklików, nie przepuszczę. Posmakuje mojej stali.
Łowca przede mną właśnie to zrobił – dosłownie, bo miecz przeszedł mu na wylot przez gardło, miażdżąc krtań, tchawicę i skutecznie uniemożliwiając wydanie jakiekolwiek dźwięku.
- Mir!
- Jestem tutaj, Mat!
- Jestem... człowiecze, odsuń się! Jacyś przeżyli, brać ich!
Spiesz się, spiesz...
I wtedy tak wiele rzeczy wydarzyło się w tym samym momencie!
Najpierw, wcale a wcale nie jak na zwolnionym obrazie, dzięki świetnej percepcji wampira zauważyłam miecz lecący w stronę Michaela, odwróconego do niego plecami. Rzuciłam się w stronę łowcy, ale w tej chwili poczułam uderzenie twardej rękojeści w nerkę i zwinęłam się w locie. Mimo wszystko atakujący chłopca odwrócił się w moją stronę, błysnął złotym zębem i ciął.
Ciął dokładnie, szybko i boleśnie. Poczułam, jak ręce trzymające brzuch tryska krew i widziałam, jak łowca zmieni uchwyt na rękojeści i przebija mi serce.
W moim nieco zamglonym polu widzenia pojawił się Mat. Spokojnie odciął mojemu... zabójcy... głowę i, dopiero wtedy, odrzuciwszy miecz, podbiegł do mnie, blady i przerażony.
- Mir?
- Mat... - Ścisnęłam podaną mi rękę.
- Mir, Ty... o, Boże, jesteś wampirem, nie możesz umrzeć!
- To jest cios... - zakrztusiłam się. Krwią? Bardzo możliwe. - ...prosto w serce. Nie... nie przeżyję... khu, khu... tego.
- Adam! Adam, chodź tutaj!
Adam odwrócił się i podbiegł do nas, pozostawiając swojego przeciwnika Erickowi.
- Mi... o, Merlinie!
Podbiegł i uklęknął przy mnie, biorąc moją głowę na kolana. Widziałam jak przykłada ręce do moich ran i próbuje wysłać przez nie swoją magiczną moc. Krew odpłynęła mu z twarzy, po której pot spływał strumykami, mieszając się z włosami. Coraz bardziej się słaniał, ale ani na chwilę nie przestawał cicho nucić zaklęć.
Walki powoli dobiegały końca. Moi przyjaciele zbierali się wokoło mnie, stojąc i nie wiedząc, co robić, z opuszczonymi, zakrwawionymi mieczami. Po raz pierwszy przerażeni i bezradni wobec śmierci.
Znowu się zakrztusiłam. Wszystko stawało się niejasne i jakby mniej bolało. Podniosłam słabą rękę i odgarnęłam nią włosy ze spoconego czoła Adama. Chwycił ją w swoją dłonią i, drżąc, ucałował.
- Mir... - jęknął z rozpaczą, opierając głowę o grzbiet mojej kurczowo ściskanej ręki. Drugą cały czas przesuwał nad ciałem, próbując mnie uleczyć. - Nie możesz... ja... Mir...
Bezradny Adam, pomyślałam nadzwyczaj jasno, cholera, pierwszy raz go takim widzę.. muszę to gdzieś zapisać i zapamiętać. Chociaż i tak za chwilę umrę... to nie będę musiała niczego zapamiętywać.
- Adam – szepnęłam cicho.
Nachylił się nade mną, ścisnął mocniej dłoń.
- Tak?
Poczułam, że to koniec. Uśmiechnęłam się z ulgą i zamknęłam oczy.
- Ja też cię kocham.


Ciałem dziewczyny wstrząsnął dreszcz. Adam podniósł głowę.
- Mir? Mir, proszę, nie...
- Adam – Mat łagodnie odsunął go od wampirzycy. - Ona nie żyje. Zostaw ją.
- To niemożliwe – powiedział. - Nie ona... nie Mir...
Obok Eva zapłakała cicho, wtulając się w ramię Chrisa. Mat wstał, zdjął okulary i zacisnął mocno powieki. Ale mimo wszystko wypłynęła z nich łza, z głuchym dźwiękiem uderzając o podłogę.

- Profesor Robertson? Ktoś do pana...
- O co chodzi, mała? - Młody mężczyzna podniósł wzrok znad mikroskopu. - Mówiłem, że mam coś do odwalenia i nie chcę widzieć się z nikim. Nawet, jeśli to będzie Minister Magii. Zwłaszcza, jeśli on.
- Ale – Dziewczyna zaróżowiła się mocno – tym panom bardzo zależy na wizycie... strasznie nalegali, profesorze. Powoływali się na – Zajrzała do notatek – Miriam Faltray.
- Mirian Filltroy – poprawił odruchowo chłopak, zdejmując okulary z nosa i mrugając szybko. - Mirian Filltroy?! Wpuść ich natychmiast.
Zbyt późno zorientował się, że popełnił błąd.
- Dzień dobry, panie Robertson – przywitał się z nim Adam, z sarkastycznym uśmiechem opierając się o ścianę. - Kojarzy mnie pan, mam nadzieję?
Tom zerwał się z miejsca.
- Mnie może nie – stwierdził Mat, swobodnie podtrzymując framugę wyjścia. - Ale niedługo poznamy się bliżej. Dużo bliżej. Mat jestem. Zapamiętaj to imię, bo niedługo będziesz je krzyczał...
Adam oderwał się od ściany i zaczął leniwym chodem przemierzać laboratorium.
- Mniemam, że dotarła do pana... ciebie wiadomość o śmierci – Przez twarz przeszedł mu skurcz – Mir?
- Śmierć Mir? Co wy... - spojrzał na nich zaskoczony.
- Ależ jestem pewien – powiedział to ze szczególnym naciskiem – że dotarła do ciebie wiadomość o śmierci jej siostry.
Dopiero teraz człowiek zaczął kojarzyć wampira. Już wcześniej wydawało mu się, że zna skądś tę twarz, ale dopiero teraz... Cofnął się o krok.
Adam obejrzał swoje paznokcie.
- Widzę, że zrozumieliśmy się. O, nie, nie bój się, nie zamierzam iść z tym do aurorów. Jestem, wybacz, ojczyzno, prywaciarzem i załatwiam swoje sprawy prywatnie. Całkiem, ale to caaałkiem prywatnie.
Uśmiechnął się leniwie, błyskając zębami. Chodził też leniwie, krok za krokiem. To znaczyło, że ze mną też będzie obchodzić się leniwie, pomyślał Tom. O, Jezusiczku...
Adam przemierzał (leniwie) pokój, w ciszy, która zapadła, obserwując dziesiątki fiolek zapełniających stołu.
- Tom...
- Tak?
Odwrócił się błyskawicznym, szybkim jak mgnienie oka ruchem. Noga wystrzeliła do przodu, w kierunku klatki piersiowej. Mężczyzna poleciał na długi laboratoryjny stół, rozcinając sobie plecy potłuczonymi kawałkami szkła. Przeleciał dwa metry i obsunął się po ścianie.
Zamglonym wzrokiem widział podchodzącego wampira. Ciężkie, czarne buty* zatrzymały się, zgniatając mimochodem pojemnik z czymś ciekłym. Tom skrzywił się odruchowo. Smocza krew.
Adam przykucnął. Odpiął z fartucha przepustkę mężczyzny i zaczął się nią bawić.
- Zdradziłeś je – powiedział w śmiertelnej ciszy, przerywanej jedynie kapaniem rozlanych specyfików. - Zdradziłeś je obie i z pewnością jeszcze wielu innych ludzi. Dlaczego?
Tom podniósł oczy, zdziwiony, że tamten w ogóle traci czas na pytania. Przez chwilę milczał. Powiedzieć prawdę, czy skłamać?
- To przez ciebie – stwierdził wreszcie.
Adam poderwał głowę.
- Co? - spytał ostro.
- To przez ciebie – powtórzył Tom. - Każda z tych akcji miała zabić ciebie... a dzisiaj również twojego syna.
- Co ty bredzisz? Czemu ktoś chciałby mnie zabić?
Człowiek potarł obolały bok i patrzył, jak krew powoli spływa po dłoni. Wreszcie oderwał od tego wzrok i spróbował skoncentrować go na Adamie.
-Widzisz, ziomku – powiedział wreszcie. - Naraziłeś się. A może nie tyle co się naraziłeś, ale sam byłeś w stanie narazić innych. Twoje umiejętności, zdolności... to budziło niepokój. Jedyny w swoim rodzaju... byłeś zagrożeniem. Byłeś niebezpieczny. Musiałeś zginąć. Nieszczęśliwie złożyło się, że wysłaliśmy tam Evę...
- On kłamie – stwierdził spokojnie Mat.
- Nieprawda! - krzyknął Tom.
- Mów szczerze – powiedział cicho Adam. - Za każde kłamstwo złamię ci jedną kość. Mów dalej.
W oczach mężczyzny błysnął strach.
- Ja... no, wampir, chłopak Evy, powiedział, że zdradzi mi, gdzie jesteś, jeśli ją tam wyślę. Zgodziłem się. Wysłałem tam znajdującą się akurat w pobliży grupę elfów jako przynętę. Pułapkę mieli zamknąć łowcy.
Mat, który słuchał uważnie, pokiwał głową.
- Razem z elfami.
Tom uciekł wzrokiem.
- Byłem koordynatorem. Obserwowałem to wszystko, widziałam, jak wampiry zamieniają się w dzikie bestie, jak zabijają ludzi i elfy – Splunął na ziemię krwią pomieszaną ze śliną, nie przejmując się tym, że w pomieszczeniu są z nim dwaj rozdrażnieni przedstawiciele tej rasy. Zatracił też w zaskakujący sposób manierę mówienia kolokwializmami. - Evę zaatakował ten szpieg. Złapano go żywcem, ale dziewczyny nie dało się uratować. Pomogłeś jej ty, wampirze, jak mówią moje źródła. A tamten trafił do Azkabanu, skąd potem zresztą uciekł.
Mat obserwował go. Coś mu mówiło, że mężczyzna kłamie, ale mówi też prawdę. Tak było naprawdę, tak się stało, ale nie do końca... Coś tu, cholera, nie pasuje. Zmrużył oczy i słuchał.
- Nie wiedziałem, że ona żyje, a tym bardziej, że ma syna. To pierwsze zresztą nie sprawiło mi wielkiej różnicy, bo przecież zginęła sześć lat później. Ale potem dowiedziałem się, że zimujesz w krypcie... i wysłałem tam siostrę Evy, równie piękną, równie uzdolnioną i jeszcze bardziej porywczą. I oto kolejny punkt dla ciebie – Mirian wróciła jako wampir. A dalej...
- Dalej już wiem – przerwał mu Adam. - To ty doniosłeś na nas latem, prawda?
Tom skinął głowę.
- Dwie pieczenie przy jednym ogniu.
- Zabawne, wiesz, ale nie umiem przypomnieć sobie wampira, o którym mówisz. Może był z innego klanu... albo po prostu nie rzucał mi się w oczy. W każdym razie masz szczęście, że tylko oglądałeś tę walkę. Gdybyś tam był... och, zabiłbym cię bez namysłu. Ale wyglądasz na dwadzieścia kilka lat. A powinineś podchodzić pod pięćdziesiątkę. Wiesz coś na ten temat?
Tom zawahał się. Otworzył usta i znowu je zamknął.
Nagle Mat zbladł. Zrozumiał, co jest nie tak, czemu ten człowiek krwawi coraz mniej, czemu nie umiał...
- O, bogowie! Ty... jesteś wampirem! To ty zabiłeś Evę!
- To prawda? - spytał wreszcie Adam.
Blady Tom skinął głową. Zapadła cisza.
- Masz przerypane, chłopie – odezwał się wampir. - Przerypane.

Z laboratorium dobiegł krzyk. Agnes zadrżała. Spotkała mężczyzn przy windzie i tylko dzięki temu, że została dłużej w biurze dowiedziała się o śmierci Mir. Nie mogła w to uwierzyć – zresztą, dalej nie potrafiła. Nie Mir. Nie ona, do cholery.
Znowu wrzask. Jeszcze bardziej przeraźliwy. Łowcy, z którymi była Mir, wrócili po aurorów i elfa, którzy przebywali obecnie w św. Mungu. Z szybkich tłumaczeń Agnes zrozumiała, że byli przetrzymywani w wiosce elfów. Dziękowała Bogu, że wtedy została pilnie wezwana do Ministerstwa i nie musiała tego przeżywać.
Chociaż... w głębi serca zawstydziła się. Gdyby tam była, mogłaby pomóc Mir. Zostawiła ją na pastwę losu. Opuściła.
Z laboratorium znowu dobiegł krzyk. Agnes zadrżała.

Adam podszedł do kamiennej umywalki i dokładnie umył ręce z krwi. Wytarł się puchowym ręcznikiem i spojrzał w lustro.
Widział bladego mężczyznę, z czarnymi włosami wywijającymi się spod kucyka i szarymi (przynajmniej w tej chwili) oczami. Widział też zmęczenie na tej twarzy, stężałej z bólu. Odwiesił ręcznik na haczyk i wyszedł.
Usiadł na bujanym fotelu przy kominku. Kołysał się w ciszy, przerywanej jedynie skrzypieniem krzesła i trzaskaniem palonego drewna w kominku. Oparł się, rozluźnił i zamknął oczy.
Kiedy je otworzył, znajdował się w salonie Mir. Obejrzał się wokoło, widząc wszystkie tak znajome przedmioty, wryte w pamięć podczas dziesiątek spędzonych tu wieczorów... poprawka – popołudni. Rzadko kiedy wieczorów, nigdy nocy.
Wstał, podszedł do kominka i wziął z niego ramkę z trzema zdjęciami. Jedno przedstawiało małą dziewczynkę, może jedenastoletnią, z szopą rudych włosów na głowie. Kucała przy niej i opierała się o nią piękna blondynka z niebieskimi oczami.
Na drugim widział tę samą kobietę – a raczej dziewczynę, która w tym miejscu odbierał z rąk dyrektora dyplom ukończenia Akademii z wyróżnieniem. Miała na sobie śliczną, białą bluzkę z kołnierzem i czarną spódnicę, ciasno opinającą się na kształtnych biodrach.
Na ostatnim widniała niska dwudziestolatka. Rude włosy okalały jej piegowatą twarz. Szeroka bluzka i dzwony świetnie pasowały do kwiecistej podkoszulki barwnej spódnicy dziewczyny obok niej, zresztą dużo wyższej, ale nie tej, co na poprzednich fotografiach. Obie uśmiechały się do niego i machały mu radośnie.
Adam zamknął oczy. Oparł się o starą komodę i podniósł wzrok do góry. Zamrugał szybko, kiedy łzy zaczęły ciec gęstym strumieniem.
- Wróć, Mir – wyszeptał do dziewczyny na zdjęciu. - Ja wciąż czekam.

* glany, oczywiście. Co mógłby nosić Adam? Adidasy?


Epilog


Stworzeni przez śmierć, ożywieni przez krew, mroczni słudzy...
Gdzie trafiają dobre wampiry, Mir?
Byłaś dobra, Mir? Wysysałaś krew do końca i zawsze postępowałaś zgodnie z Kodeksem?
A może postępowałaś zgodnie z tym, co podpowiadała ci moralność, Mir? I honor?
Może kierowałaś się uczuciami...
Nie byłaś dobrym wampirem, Mir.
Ale byłaś dobrym człowiekiem.


Te głosy... głowy w mojej głowie... ale ja nie mam głowy, nie mam ciała, nie istnieję...
(Mirian Filltroy, lat 29, łowczyni)
Szepty... głosy, szepty i westchnienia na około mnie, nie dają odetchnąć, radzą, popychają i prowadzą... dokąd? Dajcie spokój, chcę odejść...

Wróć do nas, Mir. To jeszcze nie koniec. Nie skończyłaś swojej misji.
Masz rzeczy do zrobienia.
Ludzi do zabicia.
I pokochania.
To nie jest twój czas, kobieto zrodzona z ognia.


Widzę światło, ale nie jestem w tunelu. Gdzie jestem? Jest mi dobrze, już nie czuję bólu, nie myślę o nich, nie myślę o niczym. Wracać? Do czego?
Jestem martwa. Nie mogę wrócić.

Patrz w światło, Mir. Ona prowadzi nas przez wszystkie dni swojego życia... ale musisz je znaleźć. Oto twoje. Spójrz w nie i podążaj za nami.
Obudź się, Mir...
To jeszcze nie jest twój czas.


- - - - - - - - - - - - - - - - -

„I tried to exploit the power of darkness, but it backfired. I fell into darkness and couldn't find the light.”
Cloud Strife


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Jaheira
Początkujący czarodziej



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 58
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 21:58, 18 Lut 2006    Temat postu:

To, co teraz zrobiłam, może wydawać się nieco histeryczne - po tygodniach ciszy wrzuciłam całość - ale jestem zdesperowana i zrozpaczona brakiem Dekla. Zaraz tworzę nowy temat, wrzucam dotychczasowe rozdziały Aniołów i ja-hii z nowym rozdziałem.
Dziękuję jescze raz wszystkim tym, którzy pomogli mi stworzyć to-to na górze. I pomagają tworzyć to-to drugie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Louis
Gość






PostWysłany: Nie 14:14, 19 Lut 2006    Temat postu:

koemntowałam to juz na Deklu. Świetne, doprawdy, chociaż końcówka mnie troszke rozczarowała...No ale obroniłąś się tymi "Aniołami", tak wiec bede taka wspaniała i ci to wybacze;P
Błędów sie nie doszukiwałam.
pzdr.
Lu
Powrót do góry
Dark Angel
Pufek



Dołączył: 13 Mar 2006
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraj Wampirów

PostWysłany: Pon 19:44, 13 Mar 2006    Temat postu:

Popieram Louis
Też czytałam to na DK, ale wciąż kocham to opowiadanie.
Mir i Adam pasują do siebie i masz szczęście, że pociągnęłaś to dalej w Aniołach bo bym nie wyrobiła<cóż za język ;p>
Pozdro
DeAa


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pub pod Świńskim Łbem Strona Główna -> Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group, modified by MAR
Inheritance free theme by spleen & Programosy

Regulamin